Drobna utarczka medialna, której przedmiotem stała się w ostatnich dniach integralność postawy życiowej Władysława Bartoszewskiego (1922-2015) – to może jeszcze nie był rekordowy pokaz hipokryzji jako głównej zasady organizującej nasze życie publiczne, ale w każdym razie dość dobitne potwierdzenie wysokiej i niezagrożonej żadną lustracją pozycji nieboszczyka w panteonie łże-autorytetów.

Rozegrała się oto kontrowersja zastępcza i polemika pozorna – bo wszak drobne zaczepki i uszczypliwości pod adresem „profesora” Bartoszewskiego, na które odpowiedzią był mały teatralny festiwal rytualnych potępień „szargania” i „brukania” pamięci wszystkich więźniów Auschwitz, a wreszcie publiczne pokajanie się „winowajcy” świętokradczego zamachu dokonanego „na tłiterze” – to wszystko nie stanowiło poważniejszego przekroczenia zasad organizujących życie publiczne w Rzeczypospolitej Trzeciej i Pół. Wręcz przeciwnie – manifestowało nadzwyczajną trwałość bezterminowego okresu ochronnego, jakim nadal objęte są najważniejsze łże-autorytety wypromowane za poprzednich reżimów.

Pure-nonsensownego charakteru przydał całej sprawie ten szczegół, że oto telewizyjny spiker (Michał Adamczyk), którego komentarz posłużył za pretekst do tego akurat „pojedynku na miny” – z jednej strony z lekka szydercze, z drugiej święcie oburzone – jeszcze tak niedawno służył za świeckiego celebransa narodowej żałoby po śp. Bartoszewskim. W gruncie rzeczy należy gratulować mu (Adamczykowi) przebudzenia świadomości – lepiej późno niż wcale. Ale przecież efekt podkulenia ogona i szybkie złożenie samokrytyki w liście do aktualnego chlebodawcy, prezesa TVP – to przyczyniło się raczej do wzmocnienia niż nadwątlenia renomy Bartoszewskiego jako pomnikowej postaci bez skazy.

Specjalista od dialogu i pojednania

Mowa o człowieku, który w ostatnich latach swego ziemskiego żywota bez najmniejszej żenady – sądząc z zewnętrznych znamion ochoczego wigoru – odgrywał na polskiej scenie publicznej rolę etatowego harcownika obozu zdrady narodowej (jako „ponadpartyjny autorytet”, wysługujący się partii pruskiej, tj. Platformie Obywatelskiej), kieszonkowego łże-autorytetu „Gazety Wyborczej” (integrującej ideowe sieroty po Unii Wolności), a jednocześnie rzecznika interesu niemieckiego i żydowskiego. Kiedy Bartoszewski stwierdzał, że za okupacji bardziej lękał się własnych rodaków niż Niemców (2011) – jego głos wpisywał się w politykę historyczną nakierowaną na zasadniczą korektę obrazu II wojny światowej, z Polską jako „winowajcą zastępczym”. Kiedy jako minister spraw zagranicznych sygnował „deklarację terezińską” (2009), na którą powołują się teraz regularnie szantażyści, domagający się od Polski spełnienia żydowskich roszczeń (zwanych oszukańczo „restytucją majątku ofiar Holokaustu”) – był to akt oczywistej zdrady, notabene dokonany z ewidentnym przekroczeniem granic kompetencji MSZ. Ilekroć o tym mowa, pamiętajmy, że to Bartoszewski wystąpił w tej sprawie jako agent obcego interesu – co oczywiście w zwyczajny dla siebie sposób potrafił owinąć w bawełnę faryzejskiej retoryki dialogu, zbliżenia i wybaczenia. A przy tym wszystkim znajdował jeszcze czas, by np. przewodniczyć radzie nadzorczej PLL „LOT” – zapewne jako ekspert od podróżowania, w czym praktykę zawdzięczał przyzwoleniu komunistycznych władz na liczne, w swoim czasie nieustanne, zagraniczne podróże.

Przytomni patrioci nie mogli zatem mieć większych złudzeń co do aktualnego profilu ideowego Bartoszewskiego – ale zawsze mieli problem z całościową oceną tej postaci. Broniła go ugruntowana renoma zasłużonego świadka historii, konspiratora i powstańca, więźnia Auschwitz i Rakowieckiej – ostrze krytyki na ogół ześlizgiwało się po tej powierzchni, bez zagłębiania się w gruntowniejszą wiwisekcję. Ten i ów zastanawiał się głośno, jakim okolicznościom zawdzięczać mógł Bartoszewski dwukrotne wypuszczenie na wolność „ze względu na zły stan zdrowia” – w 1941 z obozu niemieckiego, a w 1954 z komunistycznego więzienia. Pojawiały się, jasna rzecz, podejrzenia o współpracę ze służbami – ale ponieważ nazwisko Bartoszewskiego nie figuruje w żadnym z opublikowanych dotąd rejestrów agentury, więc też jego obrońcom łatwo było zbywać wszelką podejrzliwą krytykę jako insynuację. Nawet Antoni Macierewicz stwierdziwszy, że wszyscy szefowie MSZ po 1989 r. byli „agentami sowieckimi”, wycofywał się później rakiem z tego „skrótu myślowego” – właśnie dlatego m.in., że Bartoszewski nie pasował do takiego schematu.

Skoro więc także i ta najświeższa, niefortunna, bo nie dość konsekwentna próba lustracji post mortem zakończyła się sromotnym odszczekiwaniem i zapewnieniem o niezmiennym szacunku do Bartoszewskiego za cierpienia doznane zarówno z rąk gestapowców, jak i ubeków – któż się teraz poważy podjąć pracę nad krytyczną i źródłową analizą przypadku Bartoszewskiego? Któż zechce narażać się na śmierć cywilną, jaka nieuchronnie czekałaby śmiałka, który zechce w tej pomnikowej biografii dopatrywać się jakichkolwiek poważniejszych felerów? Zwłaszcza że tyle już zainwestowano w balsamowanie Bartoszewskiego jeszcze za życia – czemu początek dał on sam jeszcze za PRL z właściwą sobie skromnością publikując auto-hagiograficzną książeczkę pt. „Warto być przyzwoitym”, a w post-PRL bez najmniejszej żenady akceptował rolę sewrskiego wzorca patriotyzmu dla grzecznych czytelników „Gazety Wyborczej”, udzielając niekończących się wywiadów (zwłaszcza swemu etatowemu biografowi, Komarowi-juniorowi, progeniturze resortowego generała-mordercy).

Gdyby jednak znalazł się taki śmiały i na wszystko zdecydowany naśladowca Pawła Zyzaka, dostatecznie kompetentny, by rozumieć konteksty historyczne i dostatecznie odporny psychicznie, by przetrwać polowanie z nagonką i wytrzymać kampanię nienawiści, jaka rozpęta się niechybnie po publicznej próbie weryfikacji wiarygodności Bartoszewskiego – na wszelki wypadek wskazuję komplet kluczyków, jakie w moim przekonaniu otwierają nie tak znowu skomplikowaną zagadkę tego życiorysu.

Sprawozdania dla Kąkola

Po pierwsze: główny trop wiedzie do Urzędu do Spraw Wyznań – historyk, który zechce rzetelnie przebadać żywot delikwenta, o którym tu mowa, niechaj szuka raportów, jakie składał w tym właśnie peerelowskim resorcie (być może znajdą się one w odpisach w zasobach Instytutu Pamięci Narodowej, skromnie zatytułowane jako „uwagi” z tej czy innej podróży). A czynił to rutynowo, wracając z zagranicznych wojaży, np. kolejnych „Katholikentagów” w RFN, gdzie jako koncesjonowany „bezpartyjny katolik” nawiązywał liczne kontakty, które komunistyczna władza niejako autoryzowała – właśnie odbierając od Bartoszewskiego raporty zawierające krótkie charakterystyki osób, relacje z odbytych spotkań, także prywatnych. Czy np. Heinrich Böll, zachodnioniemiecki pisarz, mógł przypuszczać, że z pozoru niezobowiązująca wymiana opinii z miłym gościem z Polski (w roku 1975) zostanie ujęta w raporcie, który poprzez biurko ministra Kazimierza Kąkola (szefa Urzędu ds. Wyznań) trafi w obieg informacji sowieckiego aparatu władzy?

Ma się rozumieć, raporty Bartoszewskiego miały przede wszystkim charakter kabotyńsko-samochwalczy – a w jego własnym mniemaniu należały zapewne do zwyczajnych serwitutów spłacanych komunie w zamian za możliwość działania na niwie międzynarodowej na rzecz „pojednania polsko-niemieckiego”, „dialogu polsko-żydowskiego”, a przy okazji promocji „postępowego katolicyzmu”. Ale przecież w ramach pragmatyki sowieckich służb – co jest faktem oczywistym dla każdego badacza tej materii – były poniekąd automatycznie przeznaczone do dyspozycji departamentów MSW, odpowiedzialnych za pracę analityczną i kombinacje operacyjne na kierunku niemieckim, izraelskim itd. A zatem dostarczone przez Bartoszewskiego na biurko Kąkola informacje np. o poglądach tego czy owego rozmówcy zawsze mogły posłużyć do weryfikacji innych źródeł (tj. „operacyjnego sprawdzenia” wiarygodności innych osobowych źródeł informacji) albo też do typowania, a następnie „opracowywania” nowych kandydatów pod kątem ew. werbunku.

Jak natomiast wyjaśnić fakt, że przy wszystkich uwikłaniach i uzależnieniach, jakim podlegał, śp. Bartoszewski zdołał zachować tak niezmącone, najlepsze samopoczucie? Drugim kluczykiem do tej biografii – to autorska hipoteza badawcza niżej podpisanego – jest najpewniej loża, czyli masoneria. Nie dysponując żadną kopią certyfikatu Bóg-raczy-wiedzieć-którego stopnia masońskiego wtajemniczenia ani żadną odbitką fotografii delikwenta w fartuszku z kielnią w dłoni, wnioskuję po prostu z kontekstu – a wszak cała konstelacja towarzyska, w jakiej funkcjonuje Bartoszewski, na takie rozwiązanie wskazuje. Nie przypadkiem korzenie jego życiowych wtajemniczeń i przeznaczeń sięgają BiP, konspiracyjnego Biura Informacji i Propagandy, głównego matecznika komuny i masonerii w strukturach Komendy Głównej Armii Krajowej. To z tamtych czasów wywodzi się zażyłość Bartoszewskiego ze starszym o generację prof. Aleksandrem Gieysztorem, którego kariera „bezpartyjnego intelektualisty” w PRL jest wprost modelowa (a zwieńczona wszak współprzewodniczeniem obradom okrągłego stołu w 1989 r.) – a którego niepoślednia rola właśnie w układach masońskich należy do tajemnic poliszynela.

Kluczyki do banalnej enigmy

To oczywiście zagadnienie szerokie, zasługujące na niejeden systematyczny projekt naukowy: wzajemnie korzystna symbioza i zgodna kooperacja komuny i masonerii – pomimo formalnych zakazów nie tylko praktykowana, ale wręcz konstytutywna dla PRL – dotychczas szerzej nieopisana przez badaczy, w przyczynkach historycznych obecna tylko na marginesach. Żywot Władysława Bartoszewskiego byłby w takim szerszym opracowaniu jednym z szeregu przykładów – powiązanych z ww. przypadkiem Gieysztora, ale i prof. Kłoczowskiego TW „Historyka”, a być może również analogiczny do kazusu prof. Kieżuna TW „Tamiza”. Nota bene: ten ostatni pod presją sytuacji wspomniał wszak w zawoalowany sposób o tym, że jego kontakty z SB były przez jakieś inne, wyższe instancje autoryzowane, przy czym lojalność wobec owych anonimowych mocodawców miała rzekomo wykluczać publiczne wyjaśnienie sprawy (sic). Śp. Bartoszewskiemu nie zadawano podobnie kłopotliwych pytań – więc też nigdy nie miał okazji tak interesująco zaplątać się w sieci własnej nieszczerości. Ale nie da się wykluczyć, że na własny użytek wykształcił w sobie podobny mechanizm samousprawiedliwienia – zgodnie z którym jako osoba przeznaczona do wyższych celów nie musi krępować się zasadami, które obowiązują, owszem, ale tylko maluczkich.

Oto zatem dwa kluczyki najlepiej pasujące do banalnej enigmy Bartoszewskiego: z jednej strony głęboka kolaboracja z komuną przy zachowaniu pozorów niewinności (poufne raporty nie wprost do MSW, ale via Urząd ds. Wyznań), a z drugiej – dyskretny patronat masonerii. Tym to instancjom zawdzięczał najpewniej Władysław Bartoszewski nominację na głównego, z czasem jedynego spadkobiercę pamięci „Żegoty” (Rady Pomocy Żydom) – wszak zaproszenie od Żydów na „sadzenie drzewka pamięci” w Jerozolimie i paszport na wyjazd od komunistów dostał on, a nie jego b. szefowa w tej organizacji Zofia Kossak-Szczucka (zm. dopiero 1968 r.). Rzecz oczywista, że układny konformizm i tego rodzaju afiliacje nie mogły pozostać niedostrzeżone ani niewykorzystane przez służby innych państw, w których przez parę dziesiątków lat Bartoszewski brylował jako czołowy specjalista od „dialogu i pojednania” – przede wszystkim służby państw niemieckich i państwa żydowskiego. O tyle zatem pomyłką będzie zawsze zaliczenie Bartoszewskiego do wąskiej kategorii „agentów gestapo” czy „agentów sowieckich” – bo sieć jego kontaktów bywała zapewne znacznie bardziej urozmaicona. Ale to właśnie jest materiał co najmniej na solidny doktorat z historii, a przy okazji – gwarantowany bestseller.

Łajdactwo procederu uprawianego przez Bartoszewskiego – świeć Panie nad jego duszą – polegało na wykorzystywaniu własnej podretuszowanej legendy do ferowania publicystycznych wyroków i bezpardonowej walki politycznej, przy czym ostatecznym argumentem, a raczej niskim chwytem erystycznym, po jaki chętnie sięgał, był argument z jego własnego autorytetu. Rzecz w tym, że ów mniemany autorytet wypromowany został – wszystko na to wskazuje – w zgodnej kooperacji peerelowskich, niemieckich i żydowskich służb.

Komentarze