Wielowiekowe tradycje antypolskiej polityki Londynu są tak ugruntowane, a nasze doświadczenia z podstępną obłudą i cynicznym przeniewierstwem Brytyjczyków tak bogate, że wszelkie zapowiedzi „pogłębiania relacji sojuszniczych” i propozycje „traktatów obronnych” z tamtej strony zasługują już nie tylko na ostrożną rezerwę – ale wręcz traktować je należy jako sygnał alarmowy.

Najwyraźniej już zalatujemy padliną, a wizja podziału łupów musi być całkiem realna, skoro Angole tak się nami interesują, że po raz kolejny zapragnęli sformalizować nasz sojusz na wysokim poziomie dyplomatycznym. Już w zeszłym roku ni stąd, ni zowąd zadeklarowali chęć bezpośredniego zaangażowania w obronę przesmyku suwalskiego. Wkrótce po tym pani premierzyca May z panią Szydło ogłosiły wolę podniesienia wzajemnych relacji sojuszniczych na wyższy poziom, a do koszar w Orzyszu wmeldowali się brytyjscy dragoni. I oto teraz w ostatnich dniach wpadł do nas z Londynu wiceminister wojny Mark Lancaster i mimochodem napomknął o podpisaniu traktatu obronnego jeszcze przed końcem roku. Polska publika przyjmuje najwyraźniej tę sekwencję zdarzeń za logiczną i oczywistą – w kontekście kolejny sezon już snutej narracji o „wzmacnianiu wschodniej flanki NATO”. Warto jednak zwrócić uwagę na kilka konkretnych szczegółów, które cały ten propagandowy pejzaż nieco urealniają.

Przede wszystkim: obecność na polskiej ziemi 150 (słownie: stu pięćdziesięciu) Angoli w bilansie geostrategicznym całego regionu zmienia bardzo niewiele, albo zgoła nic. Notabene: całkiem podobnie jak nieznaczące na ewentualnym środkowoeuropejskim teatrze wojennym są operetkowe przemieszczenia kilkuset amerykańskich rangersów. Jedno i drugie ma charakter wciąż niewiele kosztującego, ale bardzo efektywnego PR. Anglosascy żołnierze polskiej ziemi nie obronią przed zagrożeniem zewnętrznym (gdyby nawet takie rozkazy od swych przełożonych istotnie otrzymali), ale ich obecność niewątpliwie zmienia bilans sił na arenie wewnątrzpaństwowej. Pieczętuje mianowicie „bezalternatywne” wprzęgnięcie Polski w tryby polityki imperiów w ich globalnej rozgrywce (z Rosją i z Chinami). Innymi słowy: stworzenie permanentnych baz anglosaskich na naszym terytorium naszego bezpieczeństwa nie gwarantuje ani nawet znacząco nie zwiększa, stanowi natomiast gwarancję naszego udziału w ewentualnej wojnie – i to na ochotnika, na pierwszej linii frontu, w pierwszym rzucie strategicznym.

Polscy politycy, nim podpiszą jakikolwiek traktat z Anglikami, powinni jednak nieco staranniej przestudiować lekcję własnej historii z końca lat 30. poprzedniego stulecia. Polecam zwłaszcza protokoły z rozmów, jakie odbyli nasi przywódcy z szefem brytyjskiego sztabu generalnego gen. Edmondem Ironsidem w lipcu 1939 r. Gdyby nie był to zapis preludium największej tragedii w dziejach narodu polskiego, można by się popłakać ze śmiechu – zwłaszcza nad frazą: „Być może przyjdziemy do was przez morze”. Ironside wypowiada te słowa, mając pełnię wiedzy o nierealności jakichkolwiek gwarancji udzielonych Warszawie przez Londyn. Ironside wie najlepiej, że Wielka Brytania nie ma możliwości (z braku armii) ani zamiaru (z braku woli politycznej) wywiązania się z owych gwarancji, których udzielono wyłącznie po to, by tym skuteczniej popchnąć Polaków do eskalacji wojennej. W istocie gen. Ironside przyjechał wówczas do Warszawy wyłącznie po to, by upewnić się, że wbrew wszelkim politycznym i militarnym rachunkom ten skok na główkę do pustego basenu jednak wykonamy.

Choć uczestnicy tamtych wydarzeń dawno są już na tamtym świecie, to przecież warto skorzystać z tej lekcji, jakiej nam swoją naiwnością z jednej (polskiej), a wyrachowaniem z drugiej (angielskiej) strony udzielają. Dla generałów Rydza-Śmigłego czy Stachiewicza, którym to właśnie Ironside łgał w żywe oczy, można jeszcze szukać jakichś okoliczności łagodzących, w nigdy nie kończącym się procesie przed sądem historii. Dla naszego pokolenia nie będzie już najmniejszych usprawiedliwień – każdy polski generał czy polityk, który dziś za dobrą monetę bierze jakiekolwiek szumne deklaracje wysłanników z Londynu, sam na ochotnika staje do szeregu tamtych nieszczęśników.

Zanim więc w ogóle usiądziemy do stolika poufnych rokowań traktatowych z następcami gen. Ironside’a, zanim wdamy się z nimi w głębszą sojuszniczą zażyłość, na zadatek przyjaźni warto grzecznie prosić o jakąś konkretną rękojmię wiarygodności i szczerości. Najlepszym jej dowodem byłoby, jak sądzę, przekazanie pełnego dossier w kilku ważnych, a wciąż niejasnych sprawach, które wszak definiują nasze dotychczasowe stosunki – przykładowo: dossier zamachu gibraltarskiego czy rejestry bankowe dotyczące transferów polskiego złota, które w latach II wojny światowej trafiło pod jurysdykcję Korony Brytyjskiej i do sejfów City. Bez tego jakiekolwiek wdawanie się w „pogłębianie relacji sojuszniczych” z Angolami to tylko proszenie się o kolejne nieszczęście. Bo na tym świecie nie ma i nie będzie litości dla durniów – zwłaszcza tak naiwnych, by bez końca dawać się nabierać na ten sam zgrany numer.

Tym razem – najwyraźniej dla nadania pozorów wiarygodności własnej retoryce, lekko wszak już zużytej przez swą powtarzalność – Wielka Brytania wyekspediowała do nas na razie skromny pododdział owej „lekkiej brygady”, której tradycje sięgają m.in. osławionego fiaska szarży pod Bałakławą podczas wojny krymskiej. Choć to tylko półtorej setki dragonów, to przecież imperium nie wysyła ich na pewną a niepotrzebną śmierć. Trudno przypuścić, by ten korpusik ekspedycyjny z góry zamierzał ktoś poświęcić w pełnoskalowym konflikcie z Moskwą. Może więc ważniejsza jest rola przewidziana dlań do odegrania w ewentualnym konflikcie wewnętrznym, którego kolejna odsłona czeka nas niewątpliwie jeszcze przed nadejściem zimy?

Nie darmo chyba Europejski Kongres Żydowski właśnie dopatrzył się u nas „wzrostu antysemityzmu” i ustami swego prezesa, Wiaczesława Mosze Kantora, daje wyraz nadziei, że rząd polski położy temu zjawisku tamę. No, a jak sam nie położy, to może ktoś inny będzie musiał się tym zająć? Warszawski rząd może mieć z tym zadaniem spore problemy – jeśli będzie, dajmy na to, zajęty innymi problemami, o których stworzenie już zadbają nasi „obrońcy demokracji”. A jak naszych nie starczy – to są zawsze w odwodzie „obrońcy demokracji” na Ukrainie. A tych ukraińskich szkolą przecież już od dawna nasi brytyjscy sojusznicy (wszak minister Lancaster odwiedził nas właśnie w drodze do czy z Kijowa) – zgodnie z wielowiekową tradycją inwestowania przez City w podpalanie Europy Środkowej, czego pamiątką jest m.in. korespondencja dyktatora Oliwera Cromwella, który w połowie XVII w. wiązał z Bohdanem Chmielnickim wielkie nadzieje na rozgromienie katolickiej Rzeczypospolitej – ale to dłuższa historia na inną okazję…

Komentarze