To naprawdę nadzwyczajny kunszt biznesowo-dyplomatyczny: zyskiwać wszystko, nie oferując niczego konkretnego w zamian. Wizyta cesarza świata Donalda Trumpa w Warszawie była popisową lekcją takiego uprawiania polityki. Inna sprawa, że kontrahent okazał się mało wymagający, jak zwykle – Polacy za samo poklepanie po ramieniu i życzliwą wzmiankę o ofiarach przodków gotowi teraz iść w ogień i wodę za tym, kto ich tak umiejętnie wziął pod włos. Pytanie tylko, jak prędko nasi mili goście zamierzają zdyskontować tak umiejętnie wywołany nad Wisłą entuzjazm i animusz bojowy?

Podsumujmy: w ostatnich dniach po raz kolejny, tym razem jednak ze szczególną ostentacją, potwierdzona została wasalna i agenturalna relacja łącząca polskie postpeerelowskie elity z ich amerykańskimi operatorami. Bez niczyjej obrazy – nikt przecież nie ukrywa takiej, nie innej natury tego „strategicznego partnerstwa”. Publiczne deklaracje naszych najwyższych przywódców państwowych, zwłaszcza zwierzchników armii – belwederskiego prezydenta i żoliborskiego ministra – nie pozostawiają cienia wątpliwości: Polska na całego i bez reszty stawia się do dyspozycji Amerykanów. Uznaje ich imperialną wizję świata – i wszystkie ich wojny za swoje. Zobowiązuje się zaopatrywać w broń i gaz u amerykańskich dostawców – z czym logicznie wiąże się z naszej strony zobowiązanie niewchodzenia w podobne interesy z kimkolwiek innym (np. z Pekinem). Waszyngton zaś niczego tak naprawdę nie obiecuje i nie gwarantuje. Wręcz przeciwnie, prezydent Trump zastrzegł wszak: „O żadnych gwarancjach nie było mowy”. Gaz ma być, owszem, ale na pewno nie za aktualną (i tak nie najniższą) cenę. A promesa na zakup legendarnych Patriotów opiewa na dostawy w perspektywie przyszłej pięcio-, sześciolatki – więc to są, powiedzmy szczerze, kolejne gruszki na wierzbie w grudniu po południu. Tu zresztą o cenie w ogóle nie było jeszcze mowy – ani, ma się rozumieć, o żadnych „karach umownych” w razie wycofania się rakiem z tych szumnych zapowiedzi. Słowem: Amerykanie we wszystkim zostawiają sobie wolną rękę, nie przyjmują żadnych zobowiązań, które rodzić by miały jakiekolwiek skonkretyzowane koszta. Po wykonaniu tej sztuczki Donald Trump odleciał do Hamburga, gdzie jak gdyby nigdy nic dogadał się z Włodzimierzem Putinem w sprawie podziału stref wpływów w Syrii. No, majstersztyk!

Czy prezydent Trump wierzy w to, co do nas powiedział? Wcale nie wykluczam – bo przecież zdolność „wczucia” leży w granicach możliwości, a wręcz powinności zawodowych wybitnego szołmena. A wszak wybitności temu akurat mówcy odmówić nie sposób. Sęk w tym, że osobiste przejęcie nie ma tu nic do rzeczy. Któż wie, może prezydentowi Rooseveltowi także nie brakowało szczerej egzaltacji, kiedy w 1941 r. oświadczał gen. Sikorskiemu, że Polska jest natchnieniem świata? Tak więc nie kwestionuję osobistej uczciwości naszego dostojnego gościa i nie oskarżam go o cyniczne wyrachowanie – brak po temu przesądzających danych. Ale brak ich również tym komentatorom, których przemówienie na placu Krasińskich przyprawiło o tryumfalizm owocujący tak żenującymi nagłówkami, jak np.: „Sojusz w obronie cywilizacji!”. Najpierw bowiem warto byłoby bliżej ustalić, jakiej mianowicie cywilizacji mamy wspólnie bronić. Otóż wcale nie jest to tak oczywiste, jakby się to naszym ameroentuzjastom wydawało. Skoro liderzy opinii obozu patriotycznego nic niekosztującym słowom i gestom skłonni są przypisywać tak wielkie znaczenie – niechaj biorą pod uwagę całokształt symbolicznego rytuału, jaki dopełnił się podczas paru godzin wizyty rodziny Trumpów w Warszawie.

Nie chodzi nawet w pierwszym rzędzie o mowę ciała – kto kogo poklepał po ramieniu – co oczywiście wypada dla naszych belwederskich i żoliborskich mężów stanu tak degradująco i ośmieszająco jak zazwyczaj. Mniejsza też o wywołanie Wałęsy do oklasków – nic to, że nie całkiem wypaliło, była to jednak wyraźna manifestacja imperialnej woli reanimacji i galwanizacji politycznego trupa tego łże-bohatera. Amerykanie zamierzają widać nadal obsługiwać polski odcinek kreaturami w rodzaju Wałka-Bolka. Nie rezygnują też z uprawiania gry na kilku fortepianach naraz – dowartościowując noblistę-kapusia, pokazują swoim agentom z dobrej zmiany, że w każdej chwili postawić mogą na inny układ.

Zwróćmy jednak uwagę na specjalne znaki-komunikaty, niesłusznie marginalizowane w relacjach z ostatnich dni. Odnotujmy dwa pokłony złożone w Warszawie przed dwoma ołtarzami świeckich kultów – rytuału tego dopełnił prezydent Trump per procura, za pośrednictwem towarzyszących mu dam. Oto pani Melania złożyła wizytę w Centrum Nauki Kopernik (quasi-świątyni kultu masońskiego), zaś pani Ivanka – w Centrum POLIN, Muzeum Historii Żydów Polskich (quasi-świątyni religii Holokaustu). Notabene: prezydencka córka po swej konwersji na judaizm wraz z małżonkiem wspiera wpływową sektę chasydzką Chabad-Lubawicz, wywodzącą się od rabina Szneura Zalmana, który na kartach traktatu „Tanya” zawarł między innymi i tę mądrość, że goje pochodzą od demonów (sic). „Tanya” jest współcześnie bodaj najczęściej drukowaną książką żydowską w świecie, a najliczniejszy dziś wśród sekt żydowskich ruch Chabad zachowuje niezmiennie dobre układy i w Białym Domu, i na Kremlu – i w Kijowie (sic). Jakiż więc wyłania się z tego projekt cywilizacyjny, w obronie którego Polacy mieliby po raz kolejny dawać popis bezinteresownego poświęcenia – jak nas do tego niedwuznacznie wzywa nasz „strategiczny sojusznik”?

W swej warszawskiej mowie (redagowanej oczywiście przez cały zespół ghostwriterów, wśród których nie zabrakło, jak słychać, naszych wybitnych rodaków) prezydent Trump wyłożył całą egzegezę naszych dziejów – z czego dwa momenty należy uznać za kluczowe. Potwierdzenie zakłamanej wersji II wojny światowej – w której rozpętaniu Stany Zjednoczone neutralnie nie partycypują, a potem zwycięsko tryumfują. W rzeczywistości wiemy dziś, że Biały Dom już w roku 1938 stawiał na „przekierowanie” wojny właśnie na Europę Środkową (patrz: raport ambasadora Jerzego Potockiego z rozmowy z ambasadorem Williamem Bullittem). Polscy patrioci powinni więc z wybuchami entuzjazmem zaczekać do czasu, aż kolejny amerykański przywódca wiedziony jakąś pilną potrzebą polityczną przed pomnikiem Powstania Warszawskiego padnie na kolana (jak Willi Brandt przed pomnikiem Powstania w Getcie) – a nie będzie puszczał zgranej płyty z Pułaskim i Kościuszką. I jeszcze jeden charakterystyczny szczegół: z Trumpowej wersji historii dla postronnego a nieskażonego uprzednią wiedzą słuchacza wynikać musiało, że bitwa warszawska latem 1944 r. stoczona została o jedną ulicę: Aleje Jerozolimskie (Jerusalem Avenue) – ta jedna nazwa własna pojawiła się w prezydenckiej mowie aż sześć razy (!). Trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie kierunek, w jaki poprowadzić ma nas ten „strategiczny sojusz”. Czy w końcu ruszamy na wojnę perską? Nasza cierpliwość nie będzie wystawiona na nadludzkie próby – rzecz wyjaśni się stosunkowo szybko, z pewnością jeszcze przed jesienią.

Nie bądźmy więc do tego stopnia malkontentami, by nie doceniać rozmiarów mirażu propagandowego, jaki Amerykanie uznali za stosowne rozsnuć wobec warszawskiej publiki. Owszem, to miłe, że w charakterze suflera amerykańskiej dyplomacji występuje dla odmiany nieoceniony Marek Chodakiewicz i jego przyjaciele z Instytutu Polityki Światowej, a nie np. Ryszard Schnepf z loży B’nai B’rith – choć przecież i to może się zmienić z dnia na dzień. Ale im lepsze, im bardziej chwytające za polskie serce były kawałki, którymi naszym przyjaciołom udało się inkrustować tekst podsunięty ichniemu prezydentowi – tym bardziej złowieszczo rysuje się kwestia: czego inni ludzie znad Potomaku będą jutro od nas chcieli, skoro uznali za stosowne tak nadzwyczajnie nam podbić bębenka? W końcu inwestycja w „strategiczne zarządzanie percepcją” Polaków wskazuje na naszą znaczącą pozycję rynkową. Ale tym większym skandalem jest niekorzystanie z tej pozycji i wyprzedaż wszystkich walorów, całego polskiego interesu narodowego za darmo – za same słowa. Czy projekt Trójmorza po warszawskim szczycie nabierze autentycznych rumieńców? Wątpliwe, by udało się to bez Budapesztu i Pragi, które w tej sprawie mają najwyraźniej insze dyrektywy. A nawet gdyby było inaczej – jakaż przyszłość tego Trójmorza, skoro już na wstępie stawia się poza jego nawiasem Mińsk? Polska nastawiona na konfrontację z Białorusią, to przecież Polska odcinająca się od autentycznych korzeni własnej potęgi – bo jakże mówić o Wielkiej Polsce bez Wielkiego Księstwa Litewskiego (do tego projektu zaś tylko na Białorusi ten i ów zechciał się w ostatnich dekadach przyznawać).

Powtórzmy: w stosunkach polsko-amerykańskich nie zaszło tymczasem nic, ale to kompletnie nic, co dla Waszyngtonu rodziłoby jakiekolwiek nieodwracalne koszta – czy to finansowe, czy bodaj tylko polityczne. Tamtejsi sekretarze stanu, generałowie i admirałowie nie uczynili dotąd w naszą stronę żadnego kroku, z którego nie mogliby się łatwo wycofać. My zaś po raz kolejny już stoimy na trampolinie w pełnej gotowości do skoku na główkę do pustego basenu – a z dołu uśmiechają się do nas prezydent Trump ze swym zięciem doradcą Jaredem Kushnerem i nieoficjalnie zapewniają, że zanim dolecimy, zdążą nalać trochę wody. Akurat pan MON Antoni Macierewicz, który tę dyscyplinę olimpijską doskonale zna i całe życie uprawia, powinien najlepiej wiedzieć, że to trochę mało.

Komentarze