Czy Jarosław Kaczyński zostanie na zimę? To się właśnie w najbliższych dniach wyjaśni – kiedy po osobistym przeprowadzeniu wizji lokalnej na wschodniej flance cesarz z Waszyngtonu raczy autoryzować jeden z wariantów gry, jakie mają w zanadrzu jego sztabowcy. Po tej wizycie okaże się, czy dobra zmiana otrzymuje błogosławieństwo i prolongatę na następny sezon czy też zrobiła już swoje (wprowadzając wojska obce na polskie terytorium) i właśnie może odejść. W jednym i drugim przypadku do zapłacenia będzie poważna cena, której zasady ustalania dotychczas przypominały z naszej strony licytację w dół. Czy tym razem będzie inaczej?

Kto oglądał „Dzień świstaka”, ten na pewno nigdy nie zapomni perypetii bohatera, który wpadłszy w pętlę czasową, wciąż musi przeżywać jeden i ten sam dzień – z coraz mniejszą nadzieją na wyrwanie się z tej pułapki. Nam akurat porównywalnych wrażeń dostarcza imperialna polityka anglosaska prowadzona na naszym odcinku z wykorzystaniem „stałych wariantów gry”, które byłyby może nawet komiczne w swojej powtarzalności, gdyby stawką nie było ostatecznie mienie i życie Polaków. Scenarzyści ze służb amerykańskich (podobnie zresztą wszystkich innych żerujących u nas bez większych przeszkód) bez żenady sięgają po zdarte klisze i bez końca puszczają dawno zgrane płyty – nie mylą się w rachubach, bo przecież tubylcza publika (tak w Polsce, jak zresztą wszędzie indziej) rzadko pamięta o czymkolwiek, co zdarzyło się czy zostało powiedziane dawniej niż w zeszły wtorek.

Któż np. pamięta, że mija właśnie okrągłych 10 lat, od kiedy sprawę instalacji tzw. tarczy antyrakietowej w Redzikowie ogłoszono jako „przesądzoną”. W tym duchu egzaltowała publikę polskojęzyczna prasa zaraz po powrocie śp. prezydenta Kaczyńskiego z Waszyngtonu latem 2007 r. Później jednakże mieliśmy „reset”, a potem „reset resetu” – tak więc trochę to potrwało, nim sprawa nabrała rumieńców w poprzednim sezonie, kiedy to zaprezentowano nam polskich i amerykańskich oficjeli wbijających pierwsze szpadle w redzikowską glebę, po czym sprowadzony tam pierwszy kontyngent US Navy zaczął wykonywać gesty przyjaźni wobec tubylczego otoczenia – a to chwaląc golonkę (ustami samego dowódcy, kapitana marynarki Gilberta), a to przekazując angielską makulaturę, pardon, literaturę miejscowej szkole.

Warto odnotować, że dotychczasowy etap całej operacji pozostał dla naszych sojuszników, jeśli nie kompletnie bezkosztowy, to w każdym razie z pewnością nie nadwyrężył ich budżetu do tego stopnia, by trudno im było porzucić Redzikowo w jednej chwili i bez specjalnego żalu. Co przecież zależy wyłącznie od tego, czy przypadkiem nowy prezydent nie wyda przypadkiem jakiegoś executive order: „Do kolejnego resetu resetu gotuje się!”.

Koszta po naszej stronie są zdecydowanie poważniejsze. I nie mam tu przede wszystkim na uwadze ani stworzonej własnym sumptem infrastruktury (sam wybieg dla psów wartowniczych tamtejszej jednostki WP miał kosztować 345 tys. zł), ani nawet – z całym szacunkiem dla indywidualnej tragedii – śmiertelnego wypadku na budowie. Najważniejsze są bowiem koszta polityczne, wciąż ponoszone przez nas bez określonego rewanżu ze strony naszego strategicznego sojusznika, który zresztą ani na moment nie traci w tej kwestii rutynowej elastyczności, zawsze rezerwując sobie możliwość zmiany koncepcji, aż do odwrócenia sojuszy włącznie. Nadal bowiem nie zaszło nic, co ostatecznie wykluczałoby tezę, że rozgrywa się tam właśnie kolejny „dzień świstaka”.

Kolejny, mocny przyczynek do tej tezy – którą zresztą od początku stawiał Pan Nikt, jeden z najbaczniejszych obserwatorów i analityków redzikowskiego dziwowiska – pojawił się właśnie w ostatnich dniach, kiedy to Pentagon poinformował o fiasku próby systemu antyrakiet SM-3 Block II A. Rzecz miała miejsce dokładnie z drugiej strony globusa – cel symulujący pocisk balistyczny wystrzelony z wyspy Kauai NIE został zestrzelony przez „antyrakietę” odpaloną z pokładu niszczyciela John Paul Jones – a nasze specjalistyczne portale (defence24) powtórzyły tę wiadomość pod trafnie dookreślającym znaczenie nagłówkiem: „Nieudany test rakiety dla Redzikowa”.

Ciekawostka, że nasi komentatorzy opatrzyli tę hiobowa wieść zastrzeżeniem, że termin gotowości bojowej redzikowskiej tarczy wyznaczony na koniec 2018 r. NIE jest zagrożony – ale trudno orzec, skąd czerpią tak niezachwiany optymizm, skoro w samym Waszyngtonie nie podziela go np. CSIS (Center for Strategic and International Studies / Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych). Ekspert tego ośrodka Thomas Karako jakoś nie wątpi, że nieudana próba na Pacyfiku „być może wpłynie na terminy dostaw wyznaczone na rok 2018, jak również na terminy uzbrojenia w rakiety tego systemu amerykańskich jednostek pływających i nabrzeżnych w Europie”. Bez względu na to, czy podana przez Pentagon informacja co do meritum (fiaska lub powodzenia ćwiczebnego odpalenia rakiety i antyrakiety) jest informacją czy dezinformacją – bez względu na to jednak jasnym być powinno, że Amerykanie zostawiają sobie szeroko otwarte wyjście awaryjne z rozkręcanej na nasz koszt zabawy we „wzmacnianie wschodniej flanki”.

O przygotowaniach do zwrotu przez rufę w tej kwestii może świadczyć nie tylko info/dezinformacja (?) z poligonowego fiaska na Pacyfiku, ale i podana do wiadomości ledwie kilka dni wcześniej (sic) zmiana na stanowisku dowódcy odpowiedzialnego za ten właśnie typ uzbrojenia – oto wiceadmirała Syringa zastąpił właśnie generał lotnictwa Greaves. Sęk w tym, że to ten pierwszy, właśnie zdymisjonowany bez podania przyczyn Syring, był autorem szumnych zapowiedzi o gotowości bojowej wschodnio-europejskiej tarczy antyrakietowej właśnie na rok 2018. W razie czego zawsze będzie można wskazać go palcem jako ofiarę własnej ambicji i niekompetencji – a nowe dowództwo będzie mogło bez żadnych kompleksów wzruszać ramionami, kiedy ktoś zapyta o Polskę. Co oczywiście w niczym nie będzie przeszkadzać, jeśli ta lub kolejna administracja zdecyduje się odświeżyć scenariusz „dnia świstaka” w Redzikowie.

Powyższe warto chyba mieć na uwadze, kiedy cesarz Trump będzie składał naszym ministrom i prezesom swoje „propozycje nie do odrzucenia”. Jakież one mogą być? To chyba oczywiste: po pierwsze, zakupy zbrojeniowe, a po drugie, roszczenia żydowskie. W obu sprawach chodzi o pieniądze, które o zadyszkę przyprawić mogą nie tylko każdego z nas, zwykłych śmiertelników – ale i cały system finansowy naszego państwa.

Jak zamierza układać stosunki ze strategicznymi sojusznikami, to Donald Trump pokazał już dobitnie, skłaniając Arabię Saudyjską do podpisania największego kontraktu zbrojeniowego w historii. Jak ważne są dlań interesy państwa położonego w Palestynie – to deklarował szereg razy sam, a także poprzez swoich najbliższych współpracowników, którzy w tym wypadku mówią wręcz o największej świętości. Prezydent Kaczyński i jego ekipa stoją zatem najprawdopodobniej wobec prostej decyzji: albo zazbroimy się na śmierć, tj. kupimy posłusznie wszystko, co Amerykanie zechcą nam wcisnąć – co będzie wymagało, rzecz jasna, głębszego zadłużenia się u lichwiarzy, którzy w następstwie całej operacji łaskawie obejmą nas swoim „zarządem powierniczym”. Albo nasi żoliborscy stratedzy postawią się – i wówczas z dnia na dzień może okazać się, że nadają się już tylko do pilnej wymiany. Wszak i ten wariant jest już dawno opracowany i w pełnej gotowości do realizacji – o czym świadczą np. sformułowania z jednego z ostatnich raportów innego waszyngtońskiego ośrodka, CSBA (Center for Strategic and Budgetary Assessments / Centrum Analiz Strategicznych i Budżetowych), w którym możemy przeczytać m.in., że w naszym kraju następuje „erozja norm demokratycznych” (sic).

Skoro tak, to łatwo okazać się może, że sekretarze prasowi imperialnej ambasady przy ul. Pięknej, ci sami, którzy wiele musieli się nauwijać, aby wyprostować niektóre ścieżki dobrej zmianie – teraz, w ramach nowej mądrości etapu, dostaną inne dyrektywy, może wręcz przeciwne. Tak czy inaczej, kiedy w najbliższych dniach prezydent Trump dołączy do sporego już klubu swoich poprzedników i z ujmującym uśmiechem (niczym Bill Murray w „Dniu świstaka”) wspomni o bliskiej, lecz wciąż nieokreślonej możliwości zniesienia wiz wjazdowych do USA dla Polaków – wówczas będzie już całkiem jasne, że istotą naszych „specjalnych relacji sojuszniczych” jest albo wprost wymuszenie rozbójnicze, albo w najlepszym wypadku inna kategoria kodeksowa: nakłanianie do niekorzystnego rozporządzenia mieniem.

Komentarze