Gromkie słowa o zbliżaniu się do wyjaśnienia, powracające jak refren w rocznicowych i comiesięcznych przemówieniach prezesa-premiera Kaczyńskiego, jeszcze parę lat temu wlewać mogły otuchę w serca jego oddanych słuchaczy. Ale dziś – siedem lat po fakcie, a półtora roku po przejęciu przez mówcę kontroli nad aparatem państwowym – po raz nie wiadomo który już wypowiadane zapewnienia, że „jesteśmy coraz bliżej prawdy o zamachu smoleńskim”, brzmią niestety coraz bardziej pusto i coraz mniej wiarygodnie. Trudno oprzeć się skojarzeniu z operową arią, w której mowa o wytężonym marszu – „Idziemy, idziemy!” – choć przecież żaden śpiewak nie rusza się ze swego miejsca na scenie.

Stwierdzić, że w sprawie zamachu warszawsko-smoleńskiego wciąż nie znamy odpowiedzi na podstawowe pytania – to będzie grube, posunięte aż do fałszu niedopowiedzenie. W istocie bowiem nie tylko brak nam wiarygodnych odpowiedzi – ale brak nawet samych pytań, których stawiania konsekwentnie unikają oficjalni narratorzy z obu stron konfliktu. „Narratorzy” – bo przecież nie prawdziwi badacze, ale raczej zaangażowani opowiadacze rozmaitych wersji tej historii. A stosuje się to określenie nie tylko do moskiewskich i warszawskich oficjeli, ich usłużnych propagandystów i ekspertów do wynajęcia, którzy swoją najczarniejszą robotę wykonali bezpośrednio po tragedii, a teraz wypada im już tylko iść w zaparte. Owszem, nazwiska Anodiny, Millera czy Laska – dla naszego pokolenia już na zawsze pozostaną synonimem służalczości i zakłamania. Niestety, również ich adwersarze spod znaku „konferencji smoleńskiej” prof. Witakowskiego czy „zespołu parlamentarnego” ministra Macierewicza – choć tak długo i tak udatnie prezentować się mogli jako bezkompromisowi szermierze naukowej prawdy i racji stanu – dziś stali się współuczestnikami podobnej gry pozorów.

Cóż jest tej gry podstawową regułą? Mogli to usłyszeć wszyscy uczestnicy ostatniej konferencji jesienią 2015 r. z ust prof. Nowaczyka – jednego z czołowych, niekwestionowanych autorytetów i liderów patriotycznej opinii w tej kwestii – który na publicznie postawione pytanie o naukowe podstawy utożsamienia smoleńskich szczątków z prezydenckim TU 154M odpowiedział: „To jest nasze założenie”. A zatem cały dorobek „konferencji” i „zespołu” zawisł na tej jednej, nazbyt cienkiej doprawdy niteczce: założenia, że tysiące elementów wraku, które od siedmiu lat oglądamy na zdjęciach prasowych i w ujęciach telewizyjnych (bo przecież sam obiekt pozostaje niedostępny) – pochodzą z tego właśnie samolotu, który rankiem tamtego strasznego dnia wystartował z Okęcia. Jeśli tak, to wszelkie scenariusze kreślone z takim założeniem wyjściowym mogą mieć status li tylko hipotezy – nie zaś prawdy objawionej.

Owszem, badacze skupieni wokół tak sztandarowych patriotycznych inicjatyw jak „konferencja” czy „zespół” mają tę wiekopomną zasługę, że zdołali metodycznie zrewidować i gruntownie skompromitować wersje oficjalne Moskwy, Putina/Miedwiediewa, i Warszawy, Tuska/Komorowskiego. Niestety, zabrnęli znacznie dalej – miast poprzestać na dowodnej weryfikacji negatywnej, zabrnęli w oderwane od weryfikowalnych, twardych faktów wersje pozytywne. Cóż bowiem po najbardziej nawet wysublimowanych wyliczeniach trajektorii lotu części, na jakie rozpaść się miał prezydencki płatowiec rozerwany sekwencją wybuchów – jeśli cały łańcuch rozumowania zaczyna się od nieweryfikowalnego „założenia”, którego przyjęcie z tak załamującą szczerością potwierdził prof. Nowaczyk?

Niezależnie od stopnia świadomości czy czystości intencji – których nie zamierzam tu ani analizować, ani kwestionować – wszyscy oni pospołu są dziś więc strażnikami tej samej mądrości etapu, która każe nie pytać o nic poza smoleńskim pobojowiskiem. Smutny to zaiste paradoks: zjednoczony front „zdrajców” i „patriotów” w walce o zachowanie monopolu informacyjnego (dezinformacyjnego?), który zdoła wyeliminować z przestrzeni publicznej jakiekolwiek niestandardowe hipotezy dotyczące 10 kwietnia 2010 r. Radykalnie zawęzić i ograniczyć pole badawcze do ostatnich kilku kilometrów i kilkudziesięciu sekund lotu – ten imperatyw zdaje się kierować zarówno „narratorami” spod znaku „Gazety Wyborczej”, jak i „Gazety Polskiej”. Wszystko, co nadto, musi pochodzić od złego – tj. najpewniej wprost od jakichś niepoważnych „blogerów”, albo też zgoła „ruskich agentów” posuwających nam niecnie paranoiczne teorie spiskowe z tzw. maskirowką na czele.

Oczywiście samo kwestionowanie tożsamości smoleńskiego wraku z prezydenckim tupolewem musi wydać się niedorzeczne każdemu normalnemu odbiorcy produktów intelektualnych „Gazowni” z jednej czy „Gapoli” z drugiej strony. Ale przecież to, co dla nich tak ewidentnie absurdalne czy agenturalne, okazuje się nie tak oczywiste – pod warunkiem oczywiście, że zdecydujemy się zajrzeć na drugą stronę lustra, zapoznając się np. z dorobkiem blogera 3Zet (RIP). Notabene: z jego prezentacjami mieli okazję zapoznawać się m.in. panowie profesorowie z „konferencji smoleńskiej” – nie podjąwszy wysiłku weryfikacji ani merytorycznej polemiki, wybrali wariant uproszczony: zignorować i dalej trzymać się swojego „założenia”. Nie sposób więc wydobyć od nich rzeczowe objaśnienie obecności na pobojowisku smoleńskich niektórych części wraku w dwóch egzemplarzach (sic) i dwóch różnych certyfikatów dwóch bliźniaczych maszyn (nr 101 i 102).

Tymczasem więc owa tak energicznie odrzucana i zaciekle zwalczana teoria „maskirowki” (traktująca pobojowisko smoleńskie jako dekorację mającą odwrócić naszą uwagę od innych miejsc zbrodniczej akcji) ma dokładne ten sam status naukowy, co „kanoniczna” dziś teoria o sekwencji wybuchów „bomby barycznej” wewnątrz kadłuba. Ta pierwsza ma przy tym tę oczywistą przewagę, że nie wymaga „zaokrąglania” faktów do założeń i zamykania oczu na szczegóły i konteksty niepasujące do „założenia wyjściowego” – jak to nieustannie zmuszeni są czynić badacze i popularyzatorzy mieszczący się w granicach politpoprawności. Ma to szczególnie żałosny rezultat w postaci eliminowania z horyzontu badawczego pewnych ustaleń, które poczynione zostały w ich własnym środowisku na poprzednich etapach – czego najbardziej chyba spektakularnym przypadkiem pozostaje „śnieg” zaobserwowany przez prof. Cieszewskiego na zdjęciach satelitarnych okolic Smoleńska z 5 kwietnia 2010 r. Prof. Cieszewski, przedstawiwszy swoje spostrzeżenia na pierwszej „konferencji smoleńskiej”, skorygował i uściślił je jeszcze na drugiej, ale na trzeciej już wszyscy o tym zgodnie milczeli – tak dalece stwierdzony przezeń fakt (charakterystyczny biały kontur, „coś ludzką ręką uczynionego” dokładnie w miejscu, w którym parę dni później znaleźć się miały wszystkie duże szczątki wraku) odstawał od przyjętej tymczasem jedynie słusznej linii interpretacyjnej. Uwaga: nie zamierzam tu forsować żadnej skonkretyzowanej wersji wydarzeń – zwracam tylko uwagę na nierzetelność tych, co nie wahają się postępować inaczej, nie mając po temu podstaw w faktografii, uporczywie eliminując z dyskursu anomalie w rodzaju „śniegu” prof. Cieszewskiego.

Owszem, dokonane w minionym sezonie ekshumacje są bardzo ważnym, niezbędnym krokiem na drodze do ustalenia rzeczywistej natury i przebiegu wydarzeń. Dobrze, że wreszcie zostały one wykonane – lepiej późno niż wcale. Ale przecież właśnie na tym przykładzie jeszcze bardziej ewidentny staje się utylitaryzm w podejściu do prawdy po stronie aktualnego obozu władzy i w jego otulinie propagandowej. Drastyczne wyniki obdukcji zwłok dały bowiem asumpt do medialnego „orania” ekspremierzycy Kopaczowej – i słusznie, bo wszak jej kłamstwa o przekopywaniu smoleńskiej ziemi „na metr w głąb” powinny ją zaprowadzić przed sąd i do więzienia za utrudnianie działania organów prawa i porządku. Ale przecież do spółki kłamców smoleńskich należy także obecny wicepremier Gowin, który jeszcze w 2012 r. (jako minister sprawiedliwości rządu Tuska) z trybuny sejmowej stwierdzał autorytatywnie, że rodzinom ofiar nikt nie zakazywał otwierania trumien. Dziś prasa od prawa do lewa dba o najlepsze samopoczucie Gowina w tej sprawie, reprodukując jego bezwstydne uwagi o tym, że Kopaczową najwyraźniej zwiedziono, a on sam jest wobec nowych ustaleń wstrząśnięty. Jakże w tej sytuacji spodziewać się od policjantów i prokuratorów bezkompromisowej dociekliwości w śledztwie, skoro ministrom przysługuje najwyraźniej przywilej bezkarnego łgarstwa i mataczenia?

Nie dziwota więc, że nadal nie ma mowy o podjęciu w śledztwie innych wątków do tej pory uparcie ignorowanych. Media „niepokorne” i „niezależne” w tej akurat sprawie jednomyślne, o dziwo, z mediami „obozu zdrady narodowej” konsekwentnie unikają przypominania o szerszym kontekście geostrategicznym zamachu warszawsko-smoleńskiego. Jakże słabo pamiętana jest dziś cała sekwencja wydarzeń, które poprzedzały 10 kwietnia 2010 r. – na łamach poważnych periodyków próżno szukać analiz sytuacji międzynarodowej, w jakiej swego tragicznego końca dobiec miała prezydentura śp. Lecha Kaczyńskiego. Któż więc pokusi się o odtworzenie przebiegu spotkań i kalendarium podróży najwyższych przywódców politycznych i wojskowych świata w związku ze szczytem Obama–Miedwiediew w Pradze (8 kwietnia). Któż zapyta o rzeczywisty cel przybycia do Warszawy przyszłego szefa CIA gen. Petraeusa (7–9 kwietnia)? Któż zabierze się do weryfikacji list pasażerów i godzin zagadkowych przelotów „czarterowych” z międzylądowaniami na polskich lotniskach, których całkiem sporo było, jak się okazuje, w tamtych dniach. Takimi sprawami żywiej interesowali się tylko blogerzy – więc oczywiście poważni publicyści czują się zwolnieni z obowiązku wnikania w te sprawy. A tymczasem np.:

Pasażerowie Boeinga 537 – 322 „czarter” w części zostali przejęci w Bobrujsku na pokład samolotu RAF NATO Tristar L101 ZD951 w dniu 10 kwietnia 2010 roku w godzinach popołudniowych – odnotował w jednej ze swych notek bloger Albatros. – W godzinach rannych na jednym z lotnisk w pobliżu Warszawy lądował samolot Volga-Dniepr IŁ 76 md, który we wczesnych godzinach rannych czasu UTC rozpoczął lot z TWERU z międzylądowaniem w Polsce (Sochaczew?) i w Anglii Baza NATO Brize. Lot zakończył w Bazie Halifax w Stanach Zjednoczonych. Tak wyglądał RESET w praktyce.

Cóż to za niecierpiące zwłoki sprawy tamtego akurat dnia (10 kwietnia!) wymagały tak rozbudowanej logistyki? Czy to fejk, czy to fakt? Rozumiem, że strach nawet przypuszczać, a co dopiero rzetelnie badać, czy włączyć w zakres oficjalnego śledztwa – bo mogłoby się okazać, że tego nie wytrzymuje nie tylko wersja o katastrofie na skutek błędu pilota, ale nawet jedynie słuszna dziś w kręgach żoliborskich patriotów wersja o dwóch wybuchach i jednym mściwym Putinie. Wypadałoby wtedy wnioskować o pomoc prawną w przesłuchaniu nie tylko gen. Petraeusa, ale nawet księcia Karola (sic), który wszak równy miesiąc przed zamachem (10 marca 2010) miał dla naszego prezydenta jakiś „mesydż” – ciekawe jaki? Z całej tej epizodycznej znajomości Karol był później łaskaw publicznie wspominać wyłącznie flaszeczkę żubrówki – praktyczny podarek od tragicznie zmarłego prezydenta RP (pamiętajmy, że było to w czasie, gdy intensywnie szerzona była wersja o alkoholowym wątku katastrofy).

À propos: tamtych zagadek jeszcze nawet nie spróbowaliśmy wyjaśnić, a tu już szykują się nowe – bo oto właśnie syn księcia Karola Wilhelm (William) wybiera się z wizytą do prezydenta Dudy. Na miejscu pana prezydenta nie łudziłbym się co do kurtuazyjno-krajoznawczego charakteru tej wizyty – która notabene zahaczając o Gdańsk, będzie ewidentnym sondażem granic przyzwolenia z naszej strony na powrót do tradycji bezpośredniej ingerencji Londynu w naszym regionie. (Patrz: żądanie cesji Gdańska na rzecz Prus w XVIII w., projekt Wolnego Miasta w XX w. i inne brytyjskie projekty – o których autorstwie może Warszawa zapomniała, ale Londyn na pewno dobrze pamięta).

W tym kontekście sytuacyjnym „zbliżanie się do prawdy” w sprawie Smoleńska może mieć nadal charakter quasi-operowy. Nawet najbardziej drobiazgowe analizy nie doprowadzą nas do wyraźnych konkluzji – póki koncentrować się będziemy wyłącznie na tym, co wydarzyło się w godzinach rannych 10 kwietnia 2010 r. w pobliżu płyty lotniska Smoleńsk-Siewiernyj. W rozpoczętej przed siedmiu laty i do dziś kontynuowanej operacji „strategicznego zarządzania percepcją” Polaków podstawowa manipulacja polega właśnie na zawężeniu pola widzenia – w sposób, który gwarantuje, że skupiona na smoleńskim pobojowisku publiczność nie wyjdzie w swych reakcjach poza poziom emocjonalnego przeżywania grozy i bezsilności. Czas najwyższy tę perspektywę poszerzyć.

Komentarze