Niedawne obchody 600-lecia wiktorii grunwaldzkiej niech będą pretekstem do przypomnienia innej wojny wówczas podjętej i bodaj do dziś toczonej – nie orężem, a słowem: wojny propagandowej o zniszczenie dobrego imienia Polski, o podkopanie zewnętrznej reputacji i wewnętrznego morale Polaków.

A istotnie wojna ta na dobre zaczęła się wkrótce po Grunwaldzie. Skoro nie dało się polskiego króla pokonać w polu, trzeba go było przynajmniej obsmarować, zdyskredytować wobec „europejskiej opinii publicznej”. Nowocześni także i w tym względzie Krzyżacy – mając pustki w skarbcu po Wielkiej Wojnie roku 1410 i nie mogąc chwilowo inwestować w zaciężnych osiłków – zdecydowali zainwestować w jednego wybitnego intelektualistę. Ich oczekiwania spełnił mistrz teologii, dominikanin z Krakowa (sic!), Jan Falkenberg. Krzyżacy zamówili u niego wypracowanie stosownej argumentacji, a on zrealizował zlecenie w dwóch uczonych traktatach. Pierwszy, gotowy już w 1412 r., nie został jednak puszczony w obieg – zleceniodawcy uznali, że jest zbyt trudny w lekturze, zbyt erudycyjny, nie spełni więc zamierzonego celu propagandowego. Dopiero druga, bardziej popularna wersja została szerzej rozkolportowana w Konstancji w 1414 r., gdzie podobno trafiła do przekonania niejednemu z ojców soborowych. W swym traktacie Falkenberg opisywał Władysława Jagiełłę jako kryptopoganina i rekomendował, ni mniej ni więcej, eksterminację wszystkich poddanych polskiego króla, jako fałszywych chrześcijan. Ta prekursorska koncepcja „ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej” – przez doszczętną anihilację, dla dobra, a jakże, całej Europy – szczęśliwie nie trafiła jeszcze wtedy na swój czas. Pozostają wszakże Krzyżacy pionierami „czarnego pi-aru”, a wielebny o. Falkenberg OP – którego troska o dobro Kościoła wydaje się notabene całkiem szczera – pozostaje prototypem „pożytecznego idioty”, który z pryncypialnych pobudek dorabia teorię do ludobójstwa.

Działający dwa i pół stulecia później Jan Amos Komeński nie będąc pierwszym z kolei, jest jednak zdecydowanie najpierwszym co do rangi pośród klasyków antypolonizmu. Przypomnijmy: Komeniusz – siedemnastowieczny myśliciel, prekursor pedagogiki, jeden z czołowych przywódców protestanckich, patron „postępowych intelektualistów” – do dziś szerzy się jego świecki kult (patrz: europejski program edukacji młodzieży „Commenius”), a w Czechach, skąd pochodził, uznaje się go za „ojca narodu” (patrz: wizerunek na banknocie 200-koronowym). Jako „senior generalny” tzw. braci czeskich w czasie wojny trzydziestoletniej, znalazłszy schronienie w wielkopolskim Lesznie – zrewanżował się wkrótce rozległą aktywnością na rzecz rozbioru Polski (nawiązywał nici spisku w obozie protestanckim – m.in. między szwedzkim Karolem Gustawem a siedmiogrodzkim Jerzym Rakoczym) i propagandą wymierzoną w katolicką Rzeczpospolitą (rozgłoszona na Zachodzie utrata cennego księgozbioru – w wyniku pacyfikacji Leszna w odwet za sprzyjanie Szwedom). Nic dziwnego – na ogarniającą kontynent wojnę z Kościołem rzymskim, której jednym z frontów był „potop” w Polsce, patrzył Komeniusz z nadzieją, jako na upragnioną uwerturę straszliwego dzieła zreformowania świata („terribile opus reformationis mundi”). Zniszczenie katolickiej Polski byłoby dlań ze wszech miar pożądanym, jak to dosadnie wyraził jeden z konfratrów Komeniusza, wyrwaniem jednego rogu papieżowi. Ale to są sformułowania z poufnej korespondencji – bo na użytek publiczny „reformatorzy świata” wypracowali język nieco mniej otwarcie artykułujący ich rzeczywiste cele i aspiracje...

Czytaj artykuł w całości w wydaniu elektronicznym „Polonia Christiana
lub zamów papierowy egzemplarz dwumiesięcznika.

Komentarze