Należy rozwiać wszelkie złudzenia co do statusu Tuska, Bieńkowskiej, Thun et consortes – trzeba jasno zdefiniować ich rolę: ochotniczych folksdojczów i płatnych eurosowieciarzy działających przeciwko Polsce z ramienia obcej władzy.

Nic a nic nie mylił się Józef Mackiewicz twierdząc, że od naszych zaborców i okupantów tradycyjnych, jawnych i dobrze rozpoznanych znacznie groźniejsi okazują się Sowieci. A to dlatego, że ulegając rusyfikacji czy germanizacji Polak po prostu automatycznie przestaje być Polakiem – i wówczas jego antypolska postawa nie budzi przynajmniej zdziwień, nie rodzi dysonansów poznawczych i nikogo nie zmyli. Co innego, kiedy Polak przechodzi na stronę komuny, np. wstępuje do partii bolszewickiej – wówczas nadal może podawać się samemu i przez innych być uważany za Polaka. Dlatego w rankingu naszych śmiertelnych, najbardziej niebezpiecznych wrogów Mackiewicz najwyżej stawiał właśnie polskojęzycznych sowieciarzy – jeszcze przed zakończeniem II wojny światowej brutalnie konstatował: „Niemcy robią z nas bohaterów, a Sowieci robią z nas gówno”. Jak się okazuje, identyczny mechanizm działa na naszą niekorzyść w epoce Eurosowietu.

Mimo upływu czasu (w tym roku minęło już 70 lat od publikacji obrazoburczego artykułu „Nie Rosja, ale Sowieci” (na łamach „Wiadomości” londyńskich red. Grydzewskiego), ta diagnoza Mackiewicza nie traci na aktualności. Wręcz przeciwnie – zmieniające się realia jeszcze bardziej uwydatniają przykrą prawdę: naszym najgroźniejszym przeciwnikiem są ci spośród nas, którzy reprezentują wynarodowiony, postępacki internacjonalizm. Normalnemu Polakowi nie grozi raczej popadnięcie w głębsze złudzenia na temat Angeli Merkel czy Włodzimierza Putina – dla nikogo nie będzie specjalnym odkryciem, że suwerenność Polski nie jest ich największym zmartwieniem. A jednak polscy obywatele masowo głosowali na ich plenipotentów i totumfackich: Kwaśniewskiego, Komorowskiego czy Tuska – i wielu naszych rodaków do dziś mniema, że wymienieni rzecznicy i gwaranci obcego interesu mimo wszystko mieszczą się w granicach szeroko pojmowanej polskiej normy lojalności patriotycznej. Jak to możliwe? Ano właśnie dlatego, że polski sowieciarz czy eurosowieciarz nie traci automatycznie ani polskiego obywatelstwa, ani praw wyborczych – Rzeczpospolita jest nadzwyczajnie pobłażliwa wobec zdrajców i sprzedawczyków. Zarówno litera prawa, jak i praktyka sądownicza stwarza daleko idący komfort, by nie rzec rosnący popyt na akty przeniewierstwa i zdrady stanu.

Przyczynku do tej refleksji dostarcza po raz kolejny Elżbieta Bieńkowska, ekswicepremierzyca III RP (infrastruktury i rozwoju), aktualnie eurokołchozowa komisarz (ryku wewnętrznego i usług) – i tu, i tam przy Tusku. Właśnie w ostatnich dniach na łamach niemieckiego „Spiegla” piętnuje Bieńkowska kraj swego urodzenia – od Brexitu, powiada, groźniejsze są dla Unii Eurpejskiej „takie kraje jak Polska”. Do takich wniosków doprowadziły Bieńkowską m.in. przedłużające się uniki Warszawy wobec prób narzucenia przez Eurokołchoz przymusowego „rozmieszczenia” m.in. na naszym terytorium tzw. „uchodźców”. Niby drobna rzecz, ot, jedno zdanie – z pewnością nie tak zabawne, jak różne wcześniej notowane wypowiedzi pani ministry-komisarki: o tym, że tylko głupi pracuje za 6 tysięcy, czy o tym, jakie mechanizmy rządzą postpeerelowskim górnictwem (por. taśmy kelnerów u „Sowy i Przyjaciół”: „Tam jest, kurwa, jednak banda na bandzie. Jest jednak banda profesorów, druga związkowców, trzecia banda zarządzających…”). Ale przecież ta najświeższa wypowiedź – niepodsłuchana ani niezmanipulowana – ostatecznie definiuje stosunek autorki do naszych interesów narodowych i racji stanu. Poza pretekstem (narzucaniem kwot imigracyjnych) ważny jest również kontekst: antypolska kampania propagandowa i uruchomienie procedur prawnych zmierzających do poddania Warszawy dyktatowi Brukseli (w istocie Berlina). Skoro tak właśnie, nie inaczej określa się w tej sprawie Bieńkowska – czas najwyższy, by równie jednoznacznie określiła się Rzeczpospolita. Czas najwyższy, by deklarowanie się po stronie przeciwników naszej suwerenności skutkowało urzędowym wykluczeniem z polskiej wspólnoty narodowej i politycznej.

Cóż miałoby to oznaczać w kategoriach prawnych? To proste i oczywiste: odebranie Bieńkowskiej, Tuskowi et consortes polskiego obywatelstwa i prawa pobytu na terytorium Rzeczypospolitej. Nota bene: należy podkreślić litościwy i oględny charakter takiego rozwiązania – bo przecież oczywistą alternatywą, jaka się nasuwa w wypadku ludzi zachowujących polskie obywatelstwo, a działających przeciwko Rzeczypospolitej, powinien być trybunał stanu lub/i sąd wojskowy z oskarżenia o zdradę. Owszem, nasz kodeks karny jest bardzo małomówny w tego typu sprawach – ale przecież w rozdziale XVII, „Przestępstwa przeciwko Rzeczypospolitej Polskiej”, mamy osobny artykuł 129, nawet dość adekwatnie zatytułowany, „Zdrada dyplomatyczna”: „Kto, będąc upoważniony do występowania w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z rządem obcego państwa lub zagraniczną organizacją, działa na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10”. Oczywiście wymienieni delikwenci mogą obszernie wywodzić, że na unijnych stołkach zasiadają już nie jako „upoważnieni do występowania w imieniu Rzeczypospolitej”, ale z wyższego, brukselskiego nadania. I o to właśnie chodzi – by ten aspekt ich publicznego funkcjonowania został wyraźnie podkreślony. Należy rozwiać wszelkie złudzenia co do ich statusu – trzeba jasno zdefiniować ich rolę: ochotniczych folksdojczów i płatnych eurosowieciarzy działających przeciwko Polsce z ramienia obcej władzy.

W dawnej Rzeczypospolitej były na to dobre, uświęcone rodzimą tradycją cywilizowane rozwiązania – mianowicie: banicja (czyli wygnanie) albo infamia (czyli wyjęcie spod prawa). Jedno i drugie prawo działało wobec „szlachetnie urodzonych”, zatem wobec wyżej wymienionych nie może mieć zastosowania – z różnych względów należy ich bowiem uznać za nieposiadających zdolności honorowej. Należy zatem sięgnąć po rozwiązanie adekwatne do przypadków ludzi „z gminu”, tj. niższego stanu, którzy nie kierując się w życiu żadnym kodeksem rycerskim, nie byli też według niego sądzeni. Takich delikwentów można było „wyświecić” – winnych najpoważniejszych przestępstw groźnych dla porządku i bezpieczeństwa publicznego, którym litościwie darowano jednak życie, po przykładnej chłoście i po czasowym wystawieniu na widok gawiedzi (np. pod pręgierzem), czasem także po trwałym napiętnowaniu przez profesjonalnego kata, wyprowadzano poza obręb miasta czy wsi przy świetle pochodni lub kaganka, a więc „wyświecano” właśnie. Ludową reminiscencją tej tradycji prawnej jest znana nam z reymontowskich „Chłopów” eksmisja łajdaczącej się Jagny z wioski. Także piętnowanie odstępców również przetrwało i dość głęboko zakorzeniło się w polskiej tradycji patriotycznej – w znanych z realiów II wojny światowej goleniu głów za fraternizację z okupantem. I właśnie w kręgu tych ostatnich skojarzeń (wywożenie na gnoju i ew. przymusowe strzyżenie niemieckich kurew) szukałbym rozwiązań, które sprzyjać będą jasnemu wytyczeniu granic lojalności wobec własnego państwa. Zwłaszcza w sytuacji gdy aktualna władza warszawska, sama uwikłana w retorykę „pro-unijną” i jeszcze głębiej w praktykę „pro-atlantycką”, ma poważny problem z nazywaniem rzeczy po imieniu.

Nota bene: eurokomisarz Bieńkowska ledwie dwa lata temu występowała z planem wprowadzenia kolejnych barier utrudniających dostęp do broni palnej. Kuriozalny był zwłaszcza zamiar „podciągnięcia” pod te przepisy broni dezaktywowanej, tj. nienadającej się do bojowego użytku: „Obecnie taka broń uważana jest tylko za kawałek metalu. Komisja [Europejska] chce, by nadal traktowano ją jak broń” – wywodziła Bieńkowska. Że nie ma w tym przypadku, to dobrze rozumiałby ś.p. Józef Mackiewicz, który w tym samym wzmiankowanym wyżej tekście zauważał: „Społeczeństwo, które strzela, nigdy się nie da zbolszewizować”. Mackiewicz albo Bieńkowska – wybór należy do Ciebie, Sz. Czytelniku.

Komentarze