Że Amerykanie nawykowo już starają się obsługiwać tubylczych kacyków w dalekich dominiach takimi właśnie oficerami jak Hodges – na to nie mamy wpływu. Ale że osoba piastująca urząd Prezydenta RP zostaje z nimi sam na sam, traktując to najwyraźniej jako wyróżnienie i dowód głębokiego zaufania ze strony „strategicznych sojuszników” – to tylko dowód, jak dalece mentalność wasala i klienta dominuje w polskiej polityce.

Święto Wojska Polskiego belwederski prezydent Duda uczcił, m.in. nadając wysokie odznaczenie Amerykaninowi – notabene: było to jedyne odznaczenie, które uznał za stosowne osobiście wręczyć tego dnia. Oto parę spostrzeżeń à propos. Są wszak dwie opcje: albo w Wojsku Polskim nie ma ani jednego żołnierza, który zasługiwałby na awans czy order z prezydenckiej ręki – albo są, lecz prezydent Duda uczynił ich zakładnikami w swej wojence podjazdowej z ministrem Macierewiczem. Jeśli po dwóch latach dobrej zmiany jest aż tak źle – to czemu z Kancelarii Prezydenta RP nie wyszedł wcześniej wniosek o zmianę kierownictwa MON-u? Tak czy inaczej – brak generalskich awansów i odznaczeń stanowi miażdżącą recenzję stanu polskiej armii. Ale przecież za ten stan pan prezydent od sierpnia 2015 r. odpowiada osobiście– tą zatem demonstracją sam siebie jako zwierzchnika sił zbrojnych jednoznacznie zdyskwalifikował.

Zawieszając błękitną wstęgę z gwiazdą Orderu Zasługi RP na szyi generała Hodgesa, prezydent Duda wspomniał przy okazji o niezapomnianym wrażeniu, jakie ponoć wywarła na nim ich wcześniejsza rozmowa w cztery oczy. Z kontekstu wynika, że okazja do takiej rozmowy nadarzyła się podczas inauguracji ubiegłorocznych manewrów „Anakonda”. Otóż to jest niewątpliwie niezamierzona rewelacja – bo wszak poufne kontakty prezydenta z osobami tak dalece nierównorzędnymi (protokolarnie) nie mogą mieścić się w żadnych normach dyplomatycznych ani (co gorsza) w normach bezpieczeństwa państwa. Skoro bowiem np. w swoim czasie zasadnie ponawialiśmy (także na tych łamach) pytanie o charakter znajomości prezydenta Komorowskiego z postsowieckim funkcjonariuszem Patruszewem (byłym szefem FSB) – to bądźmy konsekwentni i zapytajmy o celowość wchodzenia przez prezydenta Dudę w tak zażyłą komitywę z funkcjonariuszami jakiegokolwiek innego imperium.

To przecież elementarz: w tej natury kontaktach nie ma mowy o prywatności – zawsze zachodzi natomiast pytanie: kto tu kogo zwerbował? Ale najwyraźniej w otoczeniu pana prezydenta Dudy nie ma nikogo, kto byłby skłonny czy w ogóle zdolny uświadomić mu niewłaściwość tego rodzaju kontaktów – i niestosowność tego rodzaju żenujących deklaracji. Frederick „Ben” Hodges jest, bądź co bądź, wciąż tylko trzygwiazdkowym generałem (lieutnant general), co w amerykańskiej hierarchii wojskowej i praktyce politycznej oznacza, że nie jest on w żadnym wypadku równorzędnym partnerem do negocjacji z jakąkolwiek głową traktującego się poważnie państwa. Że Amerykanie nawykowo już starają się obsługiwać tubylczych kacyków w dalekich dominiach takimi właśnie oficerami jak Hodges – na to nie mamy wpływu. Ale że osoba piastująca urząd Prezydenta RP zostaje z nimi sam na sam, traktując to najwyraźniej jako wyróżnienie i dowód głębokiego zaufania ze strony strategicznych sojuszników – to tylko dowód, jak dalece mentalność wasala i klienta dominuje w polskiej polityce.

Odznaczenie gen. Hodgesa rodzi też szereg analogii historycznych – różnego kalibru, ale wszak dla polskiego państwowca równie przykrych. Prezydent Duda sam zresztą uruchomił ten ciąg niewesołych skojarzeń – dając wyraz swej głęboko ugruntowanej ignorancji historycznej – wspomniał mianowicie o „tradycji sojuszu polsko-amerykańskiego”, co wszak należy do żelaznego repertuaru urojeń, którymi w kolejnych pokoleniach żywią się polscy patrioci. Otóż trzeba to wyraźnie podkreślić: nie ma i nie było w dziejach czegoś takiego jak sojusz polsko-amerykański. Zamiast egzaltować się Kościuszką i Pułaskim, nieszczęsnymi kondotierami rewolucji światowej, warto na serio zabrać się do korepetycji z historii – co pozwoli oswoić się z rzeczywistością, w której, jeśli już, to prędzej mówić można o tradycyjnym poszukiwaniu przez Waszyngton sojusznika w… Moskwie (a wcześniej Petersburgu).

I nie chodzi tu tylko o zaszłości ostatniego stulecia – o amerykańskie inwestycje w rewolucję bolszewicką, w program zbrojeniowy Stalina, o dążenie Roosevelta do „przekierowania” wojny na Polskę czy o późniejsze kontrakty teherańsko-jałtańskie. I nie są to wyłącznie sprawy tak świeżej daty jak „obamowski reset” 2009 r. czy o dwie dekady wcześniejsze zaangażowanie Amerykanów w konserwowanie u nas sowieckiego układu władzy w okresie tzw. transformacji – kiedy to prezydent Bush senior osobiście deklarował się Jaruzelskiemu z poparciem jego prezydentury, a ambasador Davis osobiście tę prezydenturę umożliwił (poprzez instruowanie wyselekcjonowanej grupy posłów Solidarności). Strategiczny sojusz Moskali z Jankesami ma znacznie głębsze podłoże i dłuższe tradycje.

Ta oś rysowała się całkiem realnie już w wieku XIX – choćby w dobie powstania styczniowego, kiedy to w San Francisco, Bostonie i Nowym Jorku wznoszono toasty za zdrowie cara na bankietach wydanych na cześć admirałów rosyjskiej floty, która zawinęła tam wówczas z wizytą. Sprawa miała szerszy kontekst geopolityczny i poważną kontynuację (choćby sprzedaż Alaski) – ale już wówczas, w roku 1863, strategiczny sojusz imperiów został przypieczętowany faktem z pozoru marginalnym, z naszej perspektywy jednak znamiennym. Otóż na żądanie Rosjan został im przez Amerykanów wydany pewien marynarz zbiegły z jednego z rosyjskich okrętów – był to Polak, niejaki Aleksander Milewski, który po ucieczce zaciągnął się do armii Unii. Zabiegi dyplomatyczne ambasady rosyjskiej doprowadziły do tego, że Milewski został przez Biały Dom odwołany z frontu i w pierwszych miesiącach 1864 r. przekazany Moskalom – oni zaś niezwłocznie powiesili go na rei żaglowca, na którym służył (egzekucję obserwować mogli gapie z kei nowojorskiego portu).

I nie przypominam o tym po to, by zohydzać Szanownemu Czytelnikowi jakąkolwiek kooperację ze Stanami Zjednoczonymi w ogóle – czy natchnąć, Boże broń, nieżyczliwością wobec robiącego skądinąd imponujące wrażenie gen. Hodgesa. Realna polityka nie powinna z góry wykluczać ani takiej współpracy, ani lekceważyć takich profesjonalnych partnerów. Nie należy wszak ulegać resentymentom – owszem, ale w takim samym stopniu należy wystrzegać się irracjonalnych sentymentów. Bo na te ostatnie doprawdy nie ma miejsca i brak jakichkolwiek podstaw w realiach imperialnej geostrategii Waszyngtonu, gdzie już niejeden raz wydawano na Polskę własne wyroki śmierci lub co najmniej kontrasygnowano cudze (Hitlera i Stalina).

Uroczysta dekoracja gen. Hodgesa była w tym kontekście aktem na poły groteskowym, na poły rozpaczliwym – żałosnym, a jednocześnie groźnym w swej nie do końca jasnej wymowie. Powinien mieć tego szczególną świadomość prezydent Andrzej Duda – bo wszak jako bliski współpracownik prezydenta Lecha Kaczyńskiego (RIP) nie może nie pamiętać, że ostatnim publicznym aktem tamtej prezydentury było odznaczenie tym samym odznaczeniem innego amerykańskiego generała. Był to gen. David Petraeus, który Order Zasługi RP z rąk prezydenta Kaczyńskiego odebrał 7 kwietnia 2010 r., by opuścić Warszawę dopiero 9 kwietnia. Petraeus (generał czterogwiazdkowy), późniejszy szef CIA, był wówczas jednym z najważniejszych rozgrywających w armii i służbach Stanów Zjednoczonych jako szef CENTCOM (centralnego dowództwa operacji wojennych odpowiedzialnego m.in. za szybkie reagowanie), co, jak sądzę, wykluczało dalekie podróże takiego dowódcy w celach li tylko turystyczno-prestiżowych. A otóż sztab, którym dowodził do czerwca 2010 r.

gen. Petraeus znajdował się (i nadal znajduje) w Tampie na Florydzie – jakież więc zadania, jakiej rangi operacja wymagała jego osobistej obecności w Warszawie? Bo przecież łatwo pojąć, że nadanie polskiego odznaczenia zaaranżowano ad hoc dla „zalegendowania” tej akcji, którą Amerykanie prowadzili u nas tuż przed zamachem warszawsko-smoleńskim.

Są dwie proste możliwości interpretacyjne: albo (A) jedno z drugim nie miało żadnego związku – i cóż wówczas myśleć o kwalifikacjach amerykańskich służb, którzy taką bombę z odpalonym już lontem przeoczyli; albo (B) obecność gen. Petraeusa w Warszawie pozostawała w ścisłym i nieprzypadkowym związku z wydarzeniami, które miały rozegrać się 10 kwietnia 2010 r. – i cóż wówczas dopiero sądzić o celowości podejmowania „rozmów w cztery oczy” z amerykańskimi generałami, i to niezależnie od liczby gwiazdek na pagonach?

PS Nadawany przez prezydenta obcokrajowcom Order Zasługi RP pozostaje reliktem epoki komuny – na początku lat 90. „transformował” z Orderu Zasługi PRL (ustanowionego za Gierka), orzełkowi przydano koronę, ale pozostał kształt gwiazdy opisywany urzędowo jako „krzyż gwiaździsty pięcioramienny” – w istocie niemający nic wspólnego z Krzyżem, mający natomiast ewidentne konotacje masońskie i satanistyczne (przez analogię do napoleońskiej Legii Honorowej i pięcioramiennej gwiazdy Związku Sowieckiego). Znamienne, że ani te korzenie, ani powinowactwa ideowe najwyraźniej nie przeszkadzały żadnemu z kolejnych lokatorów Belwederu i Pałacu Namiestnikowskiego.

/za Polska Niepodległa/

Komentarze