Historia zatacza koło: nieco ponad 700 lat temu król Władysław Łokietek, by utrzymać tron krakowski i nie utracić kontroli nad kadłubową wówczas Koroną Królestwa Polskiego, musiał stanowczo rozprawić się z buntem miast. Na szczęście król nie hamletyzował – zwolenników krakowskiego wójta Alberta i poznańskiego Przemka kazał włóczyć końmi i powywieszać.

Istotne okazało się kryterium językowe – większość buntowników (Niemców z urodzenia) miała problem z poprawnym wymówieniem frazy: „soczewica, koło, miele młyn”. Jakich metod ma dziś użyć rząd Rzeczypospolitej, by zidentyfikować i przykładnie ukarać tych, którzy kwestionują autorytet i suwerenność państwa?

Uprawianie polityki zagranicznej jest w Rzeczypospolitej wyłączną prerogatywą najwyższych władz. Konstytucja, w innych sprawach miejscami mętna, tu akurat nie pozostawia miejsca na wątpliwości: prezydent jest najwyższym przedstawicielem, mianuje również ambasadorów, Sejm i Senat ratyfikują umowy międzynarodowe, a także decydują o stanie wojny i pokoju, ale to Rada Ministrów całą tę politykę prowadzi (art. 146 ust. 1). Nie ma tu więc miejsca na uprawianie własnej dyplomacji przez władze innych szczebli ani tym bardziej jakiekolwiek inne organizacje czy indywidua. W szczególności – co podkreślmy na użytek niniejszego tekstu – nie ma w konstytucji mowy o własnej dyplomacji władz samorządowych.

Osobiście mogę być (i jestem, w czym Szanowny Czytelnik miał się tu okazję nieraz upewnić) zdecydowanie krytyczny w ogóle wobec samej konstytucji i w szczególe wobec poczynań warszawskiego rządu na arenie międzynarodowej, zwłaszcza wobec mizerii dokonań ministra Waszczykowskiego (któremu wszak sam prezes-premier-naczelnik Kaczyński raczył ostatnio wytknąć tolerowanie „złogów”) – ale przecież moją krytykę wyrażam otwarcie na tych m.in. łamach, nie zaś jako samozwańczy i pokątny emisariusz do obcych stolic. Dla każdego zachowującego resztki zdrowego rozsądku państwowca to rozróżnienie powinno być oczywiste: co innego publiczne komentarze czy demonstracje, bodaj nawet najbardziej krytyczne wobec władz RP – a co innego próby wchodzenia w kompetencje tychże władz poprzez samozwańcze akty quasi-dyplomatyczne. Co innego negatywne recenzowanie aliansów i sporów, w jakie wchodzą reprezentanci RP w stosunkach z innymi państwami i organizacjami międzynarodowymi – a co innego uzurpowanie sobie praw do zawierania prywatnych sojuszy, wypowiadania własnych wojenek czy przyzywania interwencji z zewnątrz.

Tymczasem w ostatnich dniach zaistniał fakt, który wspomniane wyżej normy konstytucyjne i zdroworozsądkowe jawnie przekreśla – oto Unia Metropolii Polskich proklamowała de facto własną politykę międzynarodową, wyraźnie sprzeczną z linią władz centralnych. W chwili, gdy liderzy rządu i większości parlamentarnej wypowiedzieli zdecydowane weto wobec prób narzucania kwot imigracyjnych przez eurokołchoz – wówczas właśnie panie i panowie prezydenci naszych „metropolii” uznają za stosowne wystąpić ze swym votum separatum. W opublikowanym w ostatnich dniach manifeście jak gdyby nigdy nic proklamują utopię „bezpiecznego zarządzania migracjami”. Co więcej, ogłaszają utworzenie zespołu roboczego ds. migracji i integracji, który na dodatek ma być „wspierany wiedzą specjalistyczną dwóch kluczowych organizacji: Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM) oraz Biura Wysokiego Komisarza Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR)”. Jeśli to nie jest uprawianie własnej polityczki międzynarodowej, to nie wiem, czego więcej trzeba, by rzecz całą określić jako uzurpację i zdradę stanu.

Otóż owa Unia Metropolii ma formalny status fundacji, a wydany pod jej szyldem manifest „proimigracyjny” sygnowała jedenastka prezydentów większych miast: Białegostoku, Bydgoszczy, Gdańska, Krakowa, Lublina, Łodzi, Poznania, Rzeszowa, Szczecina, Wrocławia, Warszawy (wyłamał się 12., prezydent Katowic). Nie trzeba wielkiej przenikliwości analitycznej, by zauważyć, że jest to prosta kontynuacja akcji podjętej w minionym sezonie, kiedy to niektórzy samorządowcy włączyli się w rozgrywkę o Trybunał Konstytucyjny – proklamując prymat decyzji tego ostatniego nad prawem stanowionym przez najwyższe władze ustawodawcze. Było to ni mniej, ni więcej proklamowanie alternatywnego stanu prawnego na części terytorium Rzeczypospolitej. Wówczas jednak nikt nie zdecydował się wyciągnąć z tego ostatecznych wniosków logicznych i politycznych. Pełnej konsekwencji nie przejawili ani „secesjoniści”, ani atakowana większość parlamentarna („żoliborska grupa rekonstrukcji historycznej sanacji”). Od tamtej pory opozycja (cały ów zjednoczony front sierot po III RP występujący pod oszukańczym hasłem „obrony demokracji”) nie zajmuje się niczym innym, tylko przyzywaniem zewnętrznej interwencji i prokurowaniem prowokacji, która mogłaby takową interwencję legitymizować. Ewidentny i niezmienny jest zamiar wciągnięcia warszawskiego rządu pod ogień krytyki berlińsko-brukselsko-paryskich urzędów i mediów. Przy czym aktualna sprawa uchodźców/nachodźców jest tu, ma się rozumieć, wyłącznie pretekstem – równie hucpiarskim, jak była nim zgrana już karta Trybunału.

O ile jednak tamta rozgrywka zakończyła się sytuacją patową, o tyle tę nową rząd ma pełne szanse rozegrać zwycięsko – i to zaledwie w paru prostych posunięciach. Deklaracja Unii Metropolii Polskich z 30 czerwca powinna być potraktowana jako oczywisty dowód kwestionowania przez sygnatariuszy suwerenności rządu w kreowaniu i egzekwowaniu polityki zagranicznej. I nie powinna to być rzecz trudna do udowodnienia – czy to przed sądem, czy to przed specjalną komisją sejmową. Chodzi o to, czy aktualny układ władzy zechce przejawić determinację w walce z niemiecką agenturą w Polsce – bo o to przecież tak naprawdę tu chodzi.

Z całej listy sygnatariuszy owej „deklaracji” w pierwszej kolejności polecam uwadze Szanownego Czytelnika dwóch delikwentów: prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza (w latach 80. działającego jako kurier podziemnej Solidarności, a zarazem członek Rady Naczelnej Związku Harcerstwa Polskiego – sic!) i prezydenta Poznania Jacka Jaśkowiaka (w analogicznym okresie działającego w Związku Młodzieży Wiejskiej i pracującego jako pilot wycieczek do NRD – sic!). Warto odnotować pewien zgodny szczegół ich z pozoru tak odmiennych karier: obydwu już za młodu docenili niemieccy łowcy talentów reprezentujący fundację GFPS, która od lat 80. zajmuje się wymianą studentów z Europy Środkowej i Wschodniej. Dla każdego, kto nieco orientuje się w realiach tamtej epoki, niekontrowersyjna powinna okazać się teza, że obydwaj delikwenci mogli, a wręcz musieli znaleźć się w tzw. zainteresowaniu operacyjnym służb niemieckich (i to po obu stronach żelaznej kurtyny). Osobiście tam właśnie szukałbym kluczy do aktywnego zaangażowania Unii Metropolii w kwestionowanie suwerenności polskiej władzy na własnym terytorium.

Komentarze