Etatyści – z lewa i z prawa aktualnej sceny politycznej – to ludzie, którzy najwyraźniej po prostu nie wierzą w Polskę. Nie chcą wierzyć, że normalni Polacy sięgną po polską książkę i kupią bilet do polskiego teatru czy kina, jeśli im tego przymusowo nie zafunduje oświecony minister z kradzionego pałacu, zgodnie z aktualną linią „polityki kulturalnej i historycznej państwa”. A przecież ministrowie się zmieniają. Po „dobrej zmianie” przyjdzie „jeszcze lepsza” – i na zwolnione może nawet pod chwilową presją etaty „w kulturze” powrócą inscenizatorzy i piewcy „Klątwy” z Teatru Powszechnego. Czas więc najwyższy z całego polskiego życia kulturalnego zdjąć ciążącą na nim prawdziwą klątwę – klątwę etatyzmu.

Na początek istotne zastrzeżenie: owszem, bardzo doceniam zaangażowanie organizatorów i uczestników protestów przeciwko antypolskim i antykatolickim ekscesom na scenach teatralnych. Poważam prawość poglądów i odwagę cywilną w ich głoszeniu – w zdrowym odruchu przeciwstawienia się ideologicznej agresji. Odczuwam osobistą wdzięczność – zwłaszcza za modlitwę wynagradzającą za bluźnierstwa i zgorszenie szerzone pod pretekstem „wolności sztuki”. Opowiadam się przeciw programowemu wynarodowieniu i recydywie pogaństwa – a więc staję po stronie tych moich rodaków, którzy w ostatnich dniach demonstrowali pod jednym ze stołecznych teatrów, gdzie pod pretekstem działalności artystycznej urządzono kolejny seans pogardy i nienawiści wobec polskiej tradycji. Popieram tych, którzy postanowili tym razem akurat nie udawać, że to tylko deszczyk pada, kiedy leją pomyje. Nie utożsamiam się z tymi grymaśnikami, którzy siląc się na subtelności usiłują ferować jakieś niby salomonowe wyroki – podzielają owszem „treść”, ale nie „formę” protestu. Nie jestem w tych sprawach zwolennikiem dzielenia włosa na czworo (czemu nb dałem jednoznaczny wyraz parę lat temu bezpośrednio przyczyniając się do przedterminowego zamknięcia bluźnierczej „Adoracji Chrystusa” w tzw. Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim). Żeby więc nie było najmniejszych wątpliwości: sytuuję się po stronie normalnych ludzi manifestujących przeciwko agresywnym dewiantom, którzy swoje wewnętrzne problemy chcieliby podnieść do rangi zasady organizującej nasze życie zbiorowe. Przeciwko bezczelnemu dyktatowi postępacko-sodomickiej międzynarodówki – całym sercem po stronie narodowo-katolickiej normalności. Solidaryzuję się więc z demonstrantami spod Teatru Powszechnego, owszem, całym sercem – ale bynajmniej nie całym umysłem. A niniejszym tekstem chcę zwrócić uwagę na fundamentalne nieporozumienie, z jakim mimo wszystko mamy tu do czynienia – na pomyłkę w adresie pod jaki kierowane jest skądinąd słuszne oburzenie moich dobrych rodaków.
Piramida absurdu ustrojowego

Przede wszystkim doceńmy skalę absurdu tej sytuacji: któryż to raz już naszym życiem publicznym wstrząsają teatralne decyzje repertuarowe (świeży casus: „Klątwa”, a wcześniej: „Golgota picnic” czy „Do Damaszku”) albo też zmiany personalne w obsadzie dyrektorskich stołków (casus: Teatr Polski we Wrocławiu czy Stary w Krakowie) -? Czy w normalnym, szanującym się państwie tego typu kwestie powinny w ogóle zaprzątać uwagę opinii publicznej? Nie, bo poważne państwo nie powinno w ogóle angażować swego autorytetu w sprawy z definicji tak niepoważne i tak zawsze niejednoznaczne w ocenie, jak repertuar czy personalia w tej branży. Szanująca własną powagę władza nie powinna w żaden sposób ingerować, a zatem i brać odpowiedzialności za ofertę dostępną na wolnym rynku usług artystyczno-rozrywkowych. Owszem, jeśli ktoś z widowni czuje się rozczarowany czy wprowadzony w błąd, czy też zgoła zgorszony bez uprzedzenia – wolna droga do kasy z żądaniem zwrotu pieniędzy za bilet, albo na policję, do prokuratury lub od razu do sądu, żeby przykładnie ukarał oszusta czy gorszyciela. Powinna to być sprawa wyłącznie pomiędzy bezpośrednio zainteresowanymi, tj. pomiędzy ludźmi teatru a ich publiką – pod warunkiem, że ani jednych, ani drugich nikt nie zmusza do udziału w tego typu aktywności, ani tym bardziej do łożenia na nią pod przymusem fiskalnym. U nas, jak wiadomo, ten warunek nie jest spełniony – bo wszyscy, chcemy czy nie chcemy, płacimy na wikt i opierunek patentowanych artystów. Wszyscy bez względu na gusta artystyczne czy zapatrywania polityczne finansujemy gwarantowany popyt na ich usługi. Skoro więc nieszczęsny Orzeł w koronie występuje w charakterze stałego żyranta jakości i płatności w tej branży, więc też godność i powaga państwa wystawiona jest na permanentne ryzyko kompromitacji poprzez asocjację z półświatkiem tzw. „ludzi kultury”. Szczyty tego ryzyka – a zarazem murowanej autokompromitacji naszego państwa w tej dziedzinie – osiągamy wszędzie tam, gdzie nad jakąś sceną, estradą, czy innym lokum, gdzie jedni ludzie występują ku uciesze innych, wywieszono szyldy z szumnym dopiskiem: „narodowy”. Zwłaszcza owe „narodowe instytucje kultury” muszą prędzej czy później stać się zarzewiem politycznej kontrowersji – widownią albo cenzorskich, albo prowokatorskich zakusów. Akurat Teatr Powszechny (scena nominalnie stołeczna, a przecież w swej prowokacyjnej „awangardowości” prowincjonalna aż do znudzenia) zasadniczo finansowany jest z budżetu gminnego – ale przecież nie funkcjonowałby bez innych, jawnie już państwowych źródeł zasilania. Pracują w nim przecież patentowani artyści, którzy nauki pobierali w szkołach i akademiach artystycznych dotowanych w ramach tego samego systemu „bezpłatnego dostępu do edukacji i kultury”. A wystawia się tam sztuki drukowane w dotowanych czasopismach, pisane czy adaptowane przez autorów przyssanych do tego samego państwowego (czy eurokołchozowego) cycka z „grantami” czy stypendiami.

Kto wybudował tę piramidę absurdu? Tradycje etatyzmu w Polsce nie ograniczają się do czasów sowietyzacji kultury za PRL – w swych do dziś trwałych formach instytucjonalnych sięgają korzeniami czasów upadku Rzeczypospolitej. Założyciele tego systemu, to wytrawni łowcy grosza publicznego – z Wojciechem Bogusławskim, „ojcem Teatru Narodowego” na czele (on to zainicjował utworzenie tzw. Dyrekcji Teatrów Warszawskich, którą nb etatowo kierowali później moskiewscy policmajstrzy). Tacy to ludzie, niepodległość przegrali, ale zostawili nam w spadku fundamenty etatyzmu w nauce i kulturze – system Komisji Edukacji Narodowej, Teatr Narodowy, a na dokładkę jeszcze „darmowe” Obiady Czwartkowe i Łazienki Królewskie; a do kompletu wymieńmy jeszcze zbankrutowane manufaktury królewskie Tyzenhauza. W kolejnych pokoleniach, pod kolejnymi reżimami zmieniały się nazwy, ale przetrwała istota systemu. Czy to za Króla Stasia czy za carów, czy za Piłsudskiego czy za Bieruta, za Kwaśniewskiego czy za Kaczyńskiego – nikt tych „pereł w koronie” etatyzmu polskiego nie tylko nie demontuje, ale nawet nie śmie kwestionować. Właśnie dlatego, że to nie źli Moskale czy Prusacy, ale że to najlepsi nasi patrioci spod znaku Konstytucji 3 Maja byli tu pionierami – więc trudno współczesnym patriotom zrozumieć, że to nie żadne dobrodziejstwo, ale zakała naszych dziejów. Ogół tzw. inteligencji, ale i zbałamuconych przez nią prostych ludzi szczerze wierzy, że utrzymywanie takich „placówek kulturalnych” jak warszawski Narodowy czy Powszechny należy do „obowiązków władzy”. Nawet dobrzy katolicy nauczyli się już cenić i kultywować te „zdobycze ludu pracującego miast i wsi” w kulturze – najwyraźniej nieświadomi faktu, że cały ten system jest niczym innym, jak tworzeniem alternatywnej wobec Kościoła katolickiego sieci ośrodków quasi-religijnych, przybytków „republikańskiego” kultu (tj. kultu, którego dogmatykę określa aktualny kanon poprawności politycznej).

Zmienić system – nie tylko repertuar

Moi dobrzy rodacy, którzy poszli demonstrować pod Powszechnym zadziałali zapewne w słusznym poczuciu, że zaistniał stan wyższej konieczności – bo oto tam właśnie, na tej scenie dzieją się rzeczy, którym oni są tak dalece przeciwni, że chcieliby interwencji władzy wyższej – najlepiej Boskiej, lub przynajmniej policyjnej. I jeszcze raz powtórzę: nie krytykuję tej akcji, wręcz przeciwnie przyklaskuję jej energicznie – ale namawiam stanowczo na rozszerzenie pola widzenie, na przekierowanie uwagi i energii pod właściwy adres. Mianowicie: Krakowskie Przedmieście 15/17 – tam to właśnie, w skradzionym przez komunistów prawowitym właścicielom pałacu, za biurkiem, nad którym niezmiennie wisi portret Stanisława Kostki Potockiego (Wielkiego Mistrza Wielkiego Wschodu Narodowego) urzędują zmieniający się ministrowie, których misją jest podtrzymywanie tego kołłątajowsko-stalinowskiego systemu etatyzacji i interwencjonizmu w kulturze. To ten system należy wreszcie znieść – zresztą nie tylko w tym jednym resorcie – poprzez zniesienie samego urzędu centralnego zarządzania. Sprawowanie pieczy nad zbiorami archiwalnymi i muzealiami, które nie maja prawowitych właścicieli, nie wymaga utrzymywania takiej hordy urzędników – można śmiało przypisać do obowiązków choćby Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, albo prawdę mówiąc jakiegokolwiek innego. Tymczasem polska kultura, sztuka i nauka bynajmniej nie stracą na likwidacji z dnia na dzień samego MKiDN – ale i setek jego agend, przybudówek i analogenów (w rodzaju Narodowego Centrum Kultury, Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, Instytutu Książki itp. itd.), które służą wyłącznie konserwowaniu tej czy innej salonowej sitwy.

Autorytet Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie powinien być dłużej wystawiany na szwank poprzez urzędowe więzi z jakąkolwiek działalnością sceniczną, estradową czy ekranową. Bezpośrednie zaangażowanie państwa na rynku tych usług – jak zresztą we wszystkich innych przypadkach – skutkuje zawsze dumpingiem cenowym, a więc ma charakter nieuczciwej konkurencji wobec tych, którzy nie szukając państwowej dotacji działają na rynku teatralnym, filmowym czy wydawniczym. Zaś „państwowy mecenat” w jakiejkolwiek dziedzinie twórczości zawsze był i dziś pozostaje wyłącznie sposobem na „robienie dobrze” tym uznanym „tfurcom”, którzy akurat są bliżej aktualnego układu władzy. Można by się zastanowić co najwyżej nad pozostawieniem takiej prerogatywy w kompetencjach głowy państwa – pan Prezydent, jak nadaje odznaczenia, tak niechaj ozłoci takiego grajka, kuglarza, mima czy pacykarza, który mu się najbardziej spodoba (albo najumiejętniej podliże). To przynajmniej będzie miało charakter jawny i osobisty – a więc nie będzie mowy o chowaniu się za decyzje anonimowego kolektywu „niezależnych ekspertów”, powoływanie się na „ustawową równość dostępu”, „wolność wypowiedzi artystycznej” i temu podobne frazesy.

Czas najwyższy zrozumieć, że problemem jest sam system – a nie tylko ten, czy inny bluźnierczy eksces w jego ramach rutynowo popełniany. Jeśli nawet coraz tłumniejsze demonstracje doprowadzą do „dobrej zmiany” w Teatrze Powszechnym, to jaka z tego ma wyniknąć praktyka na przyszłość? Reaktywacja „inspekcji robotniczo-chłopskiej” do przeglądu repertuaru „scen publicznych” (tym razem z różańcami w dłoniach) -? Absurd. Zauważmy zresztą, że protesty pod teatrami (czy kinami) doskonale wpisują się w cudzy scenariusz – pomagają żałosnym nudziarzom utwierdzać się w przekonaniu o własnej „kontrowersyjności”. A przecież wystarczy odciąć ich od „mecenatu publicznego” – i momentalnie znikną. Przestańmy zatem podtrzymywać fikcję „powszechnego dostępu do kultury” – którego ceną jest trwałe zawłaszczenie przestrzeni teatralnej przez lewaków. Oni naprawdę funkcjonują wyłącznie dzięki uświęconemu kołłątajowsko-stalinowską tradycją systemowi „redystrybucji” – bez państwowego etatu i dotacji będą musieli zabrać się wreszcie za jakąś uczciwa robotę (albo szukać dojścia do kieszeni podatnika tam, gdzie będzie on jeszcze otwarty, np. w Ludowej Republice Kanady).

Takie postawienie sprawy – wskazanie na proste rozwiązanie kwestii zgorszenia w „teatrach publicznych” poprzez wystawienie tychże teatrów na przetarg i odebranie im statusu „świętych krów” – to nieodmiennie wywołuje kolejną falę oburzenia. Oczywiście rutynowo oburzają się lewacy i postępacy (tudzież Żydzi, masoni, sodomici, komuniści, sataniści i inni „-iści) świadomi swej uzurpatorskiej nadreprezentacji w świecie kultury dotowanej – oni najlepiej wiedzą, że gdyby Polacy mieli możliwość swobodnej decyzji (kupić bilet na „Klątwę”, czy nie, wesprzeć ten czy inny teatr prywatną darowizną, czy też nie) i gdyby od tej decyzji zależała ich egzystencja na niwie artystycznej, to oni od razu mogą zwijać swój interes. Wyłącznie „państwowy mecenat” gwarantuje im możliwość bezkarnego żerowania na naiwności i jednoczesnego deptania wrażliwości normalnych Polaków. Przy czym oczywiście życzyliby sobie, by cały świat urządzony był na zasadach „partnerstwa publiczno-prywatnego”, jak w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN – gdzie strona publiczna (państwo polskie i miasto stołeczne) ma tylko psi obowiązek po wsze czasy łożyć na utrzymanie, gdy tymczasem strona prywatna (odpowiednie stowarzyszenie) ma monopol na wszelkie decyzje personalne, merytoryczne i artystyczne). Zdaje się, że tak właśnie „niezależni artyści” – np. z Teatru Powszechnego – wyobrażają sobie w praktyce swoją „niezależność”. A zatem ich „absolutna wolność artystyczną” ma polegać na całkowicie bezkarnym obrażaniu nas za nasze własne pieniądze. Z tym nie można skończyć egzekwując zmiany repertuarowe czy personalne za pomocą presji masowych zgromadzeń ulicznych – to będzie działanie doraźne, w dłuższej perspektywie być może nawet przeciwskuteczne. Jedynym rozwiązaniem skutecznym, trwałym – jednocześnie opartym na respekcie wobec z jednej strony wolności twórcy, z drugiej zaś wolności podatnika – będzie zmiana ustrojowa polegająca na zaprzestaniu finansowania z budżetu jakiejkolwiek działalności artystycznej.

Program deetatyzacji w kulturze

Wdrożeni do socjalistycznego kieratu polscy patrioci popadają w tym momencie w podejrzenie, że mają do czynienia z wrogiem kultury polskiej w ogóle, a w szczególności polskiego teatru. Nic podobnego. Autor niniejszego tekstu może się tu powołać na własne głębokie przywiązanie do teatru – wynikłe z własnych doświadczeń (fascynacji, zachwytów i miłości sceniczne), ale i rodzinne, wielopokoleniowe tradycje teatralne. Właśnie ze znajomości historii teatru i dramatu zaczerpnąć można szereg argumentów wzmacniających tylko przekonanie o celowości i pilności de-etatyzacji życia teatralnego w Polsce. To jednak temat na osobny tekst, a może rozprawę – tu poprzestańmy tylko na spostrzeżeniu, że jednak nie potrzebował Ministerstwa Kultury (bo go zresztą nie było) Mickiewicz, żeby napisać „Dziady””, ani potem Wyspiański, żeby je wystawić. I jeśli w przyszłości jeszcze kultura narodowa ma się wzbogacić o dzieła porównywalnego kalibru – to przede wszystkim właśnie dogmat państwowego interwencjonizmu w sztuce należy czym prędzej odłożyć do najciemniejszego kąta w lamusie historii.

Ale przecież na takie dictum świętym oburzeniem zareagują również niektórzy spośród najlepszych, zaangażowanych patriotów, dla których z kolei – poza ślepą miłością do tradycji kościuszkowsko-piłsudczykowskiej – nie do przyjęcia jest samo zwrócenie uwagi na możliwość sięgnięcia po tę ekonomiczną „brzytwę Ockhama” (skończmy z dotowaniem, a skończymy z problemem). Zdaje im się bowiem, że kto mówi o pieniądzach, ten najwyraźniej niedostatecznie oburzony jest samym faktem scenicznego bluźnierstwa – zapewne nie doczytawszy nawet do połowy gotowi będą posądzić autora o „wyrachowanie”, „podejście merkantylne”, albo co gorsza nawet „interesowność”. Na wszelki więc wypadek wyjaśniam. Jedna rzecz to w pełni uprawniony moralny sprzeciw i tegoż sprzeciwu ewentualne manifestowanie np. poprzez udział w demonstracji – choć osobiście wybrałbym raczej działania bardziej skonkretyzowane, np. odświeżenie tradycji akcji małego sabotażu zapisanej w historii Warszawy pięknym hasłem: „Tylko świnie siedzą w kinie” (w wersji rozszerzonej i zaktualizowanej np.: „W hitlerowskim kinie siedziały tylko świnie / A teraz tylko ich wnuki chodzą na antypolskie sztuki”).

Rzecz druga, to jednak poważniejsze wnioski na dalszą przyszłość. Do czego zatem chcemy doprowadzić i co osiągnąć? Czy chcemy problem rozwiązać trwale, w sposób nieskomplikowany i bez przymusu (ani cenzorskiego, ani fiskalnego) – czy też chcemy się tylko ekscytować, egzaltować i nakręcać naszym własnym oburzeniem -? Wszelkie przedłużające się działania uliczne zawsze obciążone są wadą rosnącego ryzyka – nie da się wykupić polisy ubezpieczeniowej, ani od nieoczekiwanych wypadków, ani od zaplanowanych prowokacji. Efekty gwarantowane są natomiast trzy. Pierwszym będzie integracja środowisk opisanych wyżej jako lewackie i postępackie – będą one miały w bitwie o „Klątwę” kolejny przyczynek do legendy własnego „nonkonformizmu”. Drugim efektem będzie ostatecznie konformizacja innych, mniej rozegzaltowanych i zradykalizowanych „tfurców”, którzy może szerszą ławą zaczną ubiegać się o dotację MKIDN na wystawienie, dajmy na to, „Kościuszki pod Racławicami” Anczyca -? Trzeci gwarantowany, już widoczny efekt – to dostarczenie świeżej pożywki szerzonej na Zachodzie propagandzie o „podnoszeniu się fali faszyzmu” i „cenzorskich zakusach skrajnej prawicy” w Polsce. Czy o to właśnie chodzi? Czy po raz kolejny pobożni patrioci mają występować w „ustawce”, która wzmacnia tylko fałszywe narracje lewicy, podającej się jak zwykle za jedynego „obrońcę wolności teatru”? To oczywisty fałsz, bo przecież wcale wolną nie jest kultura zetatyzowana, ściśle uzależniona od państwa. Ale dopóki patriotyczna prawica upiera się strzec jak „źrenicy wolności”: „publicznego mecenatu”, „bezpłatnego dostępu” i „upowszechniania kultury”, oraz innych etatystycznych wynalazków lewicy – tak długo nie ma mowy ani o uzdrowieniu państwa, ani nawet o poprawnym diagnozowaniu stanu rzeczy. Demonstrując pod jakimikolwiek „publicznymi teatrami” przeciwko temu czy innemu ekscesowi, ale nie domagając się żadnej zmiany ustrojowej – możemy mieć wyłącznie pewność powtórki, da capo al fine.

Etatyści – z lewa i z prawa aktualnej sceny politycznej – to ludzie, którzy najwyraźniej po prostu nie wierzą w Polskę. Nie chcą wierzyć, że normalni Polacy sięgną po polską książkę i kupią bilet do polskiego teatru czy kina, jeśli im tego przymusowo nie zafunduje oświecony minister z kradzionego pałacu, zgodnie z aktualną linią „polityki kulturalnej i historycznej państwa”. A przecież ministrowie się zmieniają. Po „dobrej zmianie” przyjdzie „jeszcze lepsza” – i na zwolnione może nawet pod chwilową presją etaty „w kulturze” powrócą inscenizatorzy i piewcy „Klątwy” z Teatru Powszechnego. Czas więc najwyższy z całego polskiego życia kulturalnego zdjąć ciążącą na nim prawdziwą klątwę – klątwę etatyzmu.

P.S.

W tych samych dniach, kiedy rozgorzała bitwa o obsceniczną „Klątwę”, grany miał być w stolicy inny spektakl, którego autorzy z góry deklarowali prowokacyjne wobec polskiej publiczności zamiary: „Malowany ptak” (według szalbierczej prozy Kosińskiego) – wspólna produkcja: Teatru Polskiego (sic) z Poznania oraz Teatru Żydowskiego z Warszawy. A wszak dobrze pamiętamy, że finansowanemu z naszych podatków Teatrowi Żydowskiemu, który znalazł się nie tak dawno na granicy plajty, podał pomocną i szczodrą dłoń sam MON Macierewicz – udostępniając scenę stołecznego klubu garnizonowego. Czyż mógł przewidzieć zawczasu dobry pan minister, że tym samym nolens volens wmiesza Wojsko Polskie w tak ewidentnie antypolską i antykatolicką akcję, jakiej ewidentnym przykładem jest „Malowany ptak”? Pewnie, że nie mógł. Ale to właśnie kolejny argument potwierdzający tezę o szkodliwości angażowania państwa w organizowanie jakichkolwiek widowisk. A propos: gdzie tu teraz demonstrować – pod Teatrem Polskim w Poznaniu, pod tymczasowym biurem Teatru Żydowskiego, czy pod jego tymczasową (?) sceną w klubie garnizonowym? Pod Studiem ATM (gdzie spektakl jest grany) czy pod siedzibą Teatru Rozmaitości (który warszawskie tournée „Malowanego ptaka” współorganizuje)? Pod MKiDN, pod MON – czy pod jednym i drugim jednocześnie -? Na tym przykładzie widać chyba jak na dłoni, jak niewiele zmienimy nawet najbardziej tłumnymi manifestacjami sprzeciwu i oburzenia – bez pozytywnego, konstruktywnego programu de-etatyzacji w kulturze.

za https://polskaniepodlegla.pl

Komentarze