Jak groźne memento brzmią te trzy doniesienia z ostatnich tygodni: wprowadzenie ruchu bezwizowego dla obywateli Ukrainy wjeżdżających do UE (szykuje się nam nowy „Wołyń”, akcja „Wisła” czy jedno i drugie naraz?); skokowe zwiększenie liczby bezpośrednich połączeń lotniczych z Tel Awiwu do Polski (czyżby nowy most powietrzny do ewakuacji „uchodźców” z Bliskiego Wschodu?); zaprzysiężenie pierwszych ochotników do Obrony Terytorialnej. Oby tym ostatnim nie był przeznaczony los nowych orląt przemyskich w prowokacji, po której Polska zostanie spacyfikowana pod hasłem „walki z faszyzmem” i „przywracania demokracji”.

Pierwszy ów „reset”, ogłoszony przez prezydenta Obamę jak na urągowisko dla nas 17 września 2009 r., oznaczał pozostawienie wolnej ręki w sprawach środkowoeuropejskich Moskalom i Prusakom. Notabene analogicznie, jak to 70 lat wcześniej uczynił prezydent Roosevelt, występując w charakterze cichego żyranta paktu Hitler–Stalin. Tym razem Berlin dostał od Waszyngtonu przyzwolenie na dowolne zarządzanie „rejonem Wisły” (terminologia fachowa używana w odniesieniu do nas jeszcze przez gen. Gehlena) – byle nie rodziło to komplikacji w relacjach z Moskwą i byle Żydzi byli, ma się rozumieć, należycie zaspokojeni. Tak czy inaczej towarzysze znad Potomaku woleli najwyraźniej postawić na sprawdzonych kontrahentów, tj. służby postsowieckie skutecznie monopolizujące życie publiczne i gospodarcze w „Przywiślańskim Kraju” (wedle carskiej nomenklatury administracyjnej). Do pospiesznej realizacji skierowano zatem uproszczony scenariusz „kondominium rosyjsko-niemieckiego pod żydowskim zarządem powierniczym” – z premierem Tuskiem (jako plenipotentem pruskim) i prezydentem Komorowskim (plenipotentem ruskim), którzy otrzymali od swych mocodawców monopol na kreowanie tubylczej fasady polityczno-propagandowej. Bezpośrednim następstwem „resetu” (a może wręcz „zbrodnią założycielską”, na dobry początek owocnej współpracy) był zamach smoleńsko-warszawski roku 2010. Do wyjaśnienia pozostaje rola, jaką odegrały w tamtych dniach amerykańskie służby – ze szczególnym uwzględnieniem trzydniowej misji gen. Petraeusa w Warszawie (7–9 kwietnia 2010).

Dlaczego to Amerykanie zdecydowali się nas wówczas „odpuścić”? Najprostsza hipoteza brzmi: aby w swojej grze o wszystko (o utrzymanie unilateralnego porządku i globalną hegemonię) spokojnie koncentrować się na dwóch pierwszoplanowych teatrach wojennych: na zachodnim Pacyfiku (rozgrywka z Chinami) i na Bliskim Wschodzie (rozgrywka z Iranem). To drugie wyzwanie Amerykanie uznawali (i nadal uznają) za pilne z jednej strony ze względu na geostrategiczne interesy Tel Awiwu, ale z drugiej – ze względu na to, że Teheran stanowi klucz do rezerwuaru ropy, bez której nie domknie się Chińczykom bilans energetyczny. Ledwie jednak rozkwitać zaczęła arabska wiosna roku 2011 (niezbędny etap nowej układanki – przed rozprawą z najpotężniejszymi pretendentami czy „państwami rewizjonistycznymi”, jak to nazywają amerykańscy analitycy), a wyszła na jaw impotencja i indolencja europejskich sojuszników (Francji, Niemiec, nawet i Anglii) od dawna już przyzwyczajonych do wożenia się w NATO na plecach Amerykanów. Do nabrania animuszu w walce z „globalnym terroryzmem” i zwiększenia wydatków na zbrojenia eurokołchoźnicy zachodni będą potrzebowali dopiero nowego bicza Bożego – najazdu „uchodźców-nachodźców”. Tymczasem jednak sprawy pokomplikowały się jeszcze bardziej, na skutek wkładania kija w szprychy przez Moskwę, która uniemożliwiła szybkie „zaprowadzenie demokracji” w Syrii (jako koniecznego zaplecza przyszłego frontu wojny perskiej), w związku z czym trzeba było odłożyć pacyfikację Iranu już zapiętą na przedostatni guzik w roku 2012 (z mianowanym dowódcą operacji powietrznej na Teheran izraelskim gen. Amirem Eshelem, tym, co to, pamiętają Państwo: „800 lat słuchaliśmy Polaków i więcej już nie musimy”).

Tak oto doszło do „zresetowania resetu” – czyli do przejścia Amerykanów na ręczne sterowanie w Europie Środkowej – czego pierwszą spektakularną manifestacją była „majdanizacja” Ukrainy. Nie na darmo wszak Waszyngton przez lata inwestował w „demokrację” w Kijowie – o czym wszak z dumą wspominała asystentka sekretarza stanu Victoria Nuland (żona Roberta Kagana, jednego z czołowych „neokonów” z zaplecza prezydentury Clintonów i Obamy, co to, pamiętają Państwo: „Motorem postępu w dziejach są wojny”). Drugim zaś fenomenem wynikłym ze zwrotu w polityce Waszyngtonu wobec Rosji i eurokołchozu jest dobra zmiana w Polsce – czyli dopuszczenie do zewnętrznych znamion władzy „żoliborskiej grupy rekonstrukcji historycznej sanacji”, którą imperialna ambasada podniosła do rangi swego głównego plenipotenta. Rosną koszta tego lojalizmu – koszta bynajmniej nie tylko polityczne, ale i finansowe, gospodarcze.

Ewidentnie sprzecznie z naszą racją stanu i wbrew interesowi narodowemu inwestujemy w banderowsko-chazarski Kijów (to nie inwektywy – to tradycje, do których wprost sięgają z jednej strony butni reaktywatorzy OUN-UPA, a z drugiej możni sekciarze Chabad-Lubawicz nad Dnieprem, jedni i drudzy – wyznawcy rasistowskich kultów). Jednocześnie zaś z uporem doprawdy niegodnym dziedziców Rzeczypospolitej Obojga Narodów utrzymujemy żelazną kurtynę w stosunkach z Mińskiem. A jakby tego było mało, na największy domiar złego przepuszczamy szansę wygrywania chińskiego zainteresowania naszym regionem (przykład: przemilczany skandal Kanału Śląskiego, którego projekt przepadł rok temu po interwencji ambasadora Jonesa). Politbiuro PiS-u i jego otulina propagandowa zdają się wierzyć, że właśnie za tak lojalne wysługiwanie się Amerykanom „zostaną na zimę”, tzn. wyjednają sobie prolongatę promesy na dobrą zmianę. Jest to bowiem promesa li tylko warunkowa. Przecież stare kiejkuty (copyright: Stanisław Michalkiewicz) bynajmniej nie poszły w odstawkę – wręcz przeciwnie: „obrońcy demokracji” spod znaku PO i Nowoczesnej stale trzymani są w odwodzie i pod parą. A postpeerelowskie media – zwłaszcza „GWiazdy śmierci” z Czerskiej i Wiertniczej – mimo przejściowych trudności związanych z nagłym oderwaniem od koryta reklam rządowych i spółek skarbu państwa nadal przecież nadają (telewizja WSI24 kontrolowana przez amerykańską spółkę bynajmniej przecież nie zmienia swego antynarodowego, antykatolickiego profilu). Słowem: nowa „jeszcze lepsza zmiana” jest możliwa w każdej chwili. W tych trudnych warunkach obóz patriotyczny dwoi się i troi, by spełnić nadzieje pokładane w nim przez „najważniejszych sojuszników”.

I oto rok wystarczył nowemu układowi władzy na osiągnięcie granicy zdrady narodowej – czego delikt wyczerpuje niewątpliwie wprowadzenie w granice Rzeczypospolitej obcych wojsk i służb. Pytanie zasadnicze: czy nowy warszawski rząd z nowym belwederskim prezydentem te granice zdrady przekroczą, dalej postępując ścieżką prowadzącą do utraty suwerenności na własnym terytorium – ostatecznie ulegając naciskom USA i UE i spełniając roszczenia wysuwane konsekwentnie przez organizacje diaspory i państwo żydowskie? Bo, jak widać, akurat w tej sprawie żadna dobra zmiana nie nastąpiła – trwałe skonformizowanie oficjalnej polityki historycznej wobec narracji żydowskiej nie wyjednało nam żadnej taryfy ulgowej. Wręcz przeciwnie – właśnie w ostatnich tygodniach wkroczyliśmy w nowy etap eskalacji propagandy antypolskiej. Patrz: kwietniowa konferencja na temat roszczeń w siedzibie Parlamentu Europejskiego i jej echo z Tel Awiwu – spotkanie ambasadorów pod auspicjami prezydenta Rivlina – w obu przypadkach oskarżycielskim palcem wspólnota międzynarodowa wytknęła Polsce niespełnienie zobowiązań, a oficjalni delegaci (m.in. Departamentu Stanu USA) ponaglili do ich wypełnienia. Albo więc PiS te roszczenia spełni – i wówczas będzie mógł odejść. Albo spróbuje się im oprzeć – i wówczas rozpisany zostanie nowy konkurs na najbardziej lojalnego wykonawcę imperialnej woli. Konkurs, w którym kiejkuty już nieraz wygrywały. W tej sytuacji nie dziwią przymiarki do rearanżacji układu władzy w Warszawie (próbne „drgnięcia sondaży” PO i SLD, dyskretne przymiarki do nowych układanek partyjnych, z lekka nachalne lansowanie nowych twarzy w rodzaju prezydenta Jaśkowiaka z Poznania). Zawsze znajdą się chętni, by sprawę polską licytować jeszcze niżej – aby przejąć „inwestyturę” po PiS-ie. Co wówczas zostanie po dobrej zmianie: eksterytorialne bazy anglosaskie, reaktywowane fotoradary i podwyższona ściągalność VAT-u i abonamentu RTV?

Tak czy inaczej, zbliżamy się do kolejnego przesilenia. Wszystko to dzieje się oczywiście w zmieniającym się z tygodnia na tydzień kontekście prezydentury Trumpa. Czy obroni się on przed próbą „impiczmentu”, czy nie – to nie zmienia losu, jaki przeznaczono Polsce w każdym z najbardziej prawdopodobnych scenariuszy. Alternatywa (z Trumpem czy z jego następcą) jest oczywista: albo wojna z Rosją (i wówczas to Polska jest głównym placem boju), albo pokój (i wówczas to my jesteśmy najprostszą do zgrania kartą przetargową). W kręgu „żoliborskiej grupy rekonstrukcyjnej” urojeń o końcu Rosji i snów o potędze podsycanych przez wujków dobra rada w rodzaju George’a Friedmana. Chodzi o to, że są to wszystko projekty geopolityczne oparte na paradygmacie klientelizmu (wobec USA), a jednocześnie na niewierze, a co najmniej niezrozumieniu cywilizacyjnej misji Polski (niemożliwej przecież do zdefiniowania bez sięgania do chrześcijańskich, katolickich tradycji – czego mantry nowoczesnego republikanizmu ani żadne inne wielkie projekty nie zastąpią). Chodzi o to, że gdyby Rosja rzeczywiście miała na naszych oczach upadać – to pierwsze Stany Zjednoczone pospieszą, by ją podeprzeć. Ponieważ w bilansie imperialnym liczy się potencjał nuklearny, jakim Rosja dysponuje (liczba głowic większa nawet niż w arsenale amerykańskim, znacznie większa niż w chińskim). Stany Zjednoczone nie grały nigdy na dezintegrację Rosji, bo jej potrzebują przeciw Chinom – prędzej czy później sprawa musi skończyć się więc wypaleniem fajki pokoju w jakiejś nowej Jałcie. A sprawa polska od tego zależy, czy w tym nieuchronnie zbliżającym się momencie dziejowym będziemy dysponowali jakimkolwiek potencjałem finansowym, militarnym – i choć kawałkiem terytorium, na którym władze RP pozostaną suwerenne.

Nawet te minimalne warunki brzegowe nie będą spełnione, jeśli wcześniej ustanowiony zostanie ów „żydowski zarząd powierniczy” – którego siła polityczna będzie wprost proporcjonalna do skali rozbójniczego wymuszenia, jakiego właśnie usiłuje się na nas dokonać (pod oszukańczym pretekstem restytucji mienia ofiar i ocalonych z Holokaustu). A dla kogo to wciąż jeszcze bajka o żelaznym wilku i teoria spiskowa; kto łudzi się, że polskim serwilizmem zdołamy przelicytować żydowski lobbing w Waszyngtonie – temu warto zadedykować dwa cytaty, pozornie tylko sprzeczne: „Za 10 lat Izrael przestanie istnieć” (Henry Kissinger – wypowiedź z jesieni 2012) oraz: „Dla prezydenta Trumpa sojusz z Izraelem pozostaje nienaruszalną świętością” (Paul D. Ryan, przewodniczący Kongresu USA – wypowiedź z marca 2017). Czy owa świętość wymagać będzie nieodzownie zrealizowania wojny perskiej, której plany z 2012 r. nie zdążyły się chyba jeszcze całkiem zdezaktualizować? Czy Polsce – jak poprzednio – wyznaczono w tych planach rolę egzotycznego sojusznika, który swoją obecnością nie zwiększa przecież decydująco potencjału militarnego, ale wzmacnia narrację propagandową o międzynarodowej koalicji w walce z globalnym zagrożeniem terrorystycznym? Kto sądzi, że nas po tej wojnie uhonorują za naszą lojalność sojuszniczą poczesnym miejscem przy stole konferencji pokojowej – najwyraźniej nadal nie odrobił podstawowych lekcji z historii naszych egzotycznych sojuszy z Anglosasami.

Droga do przyszłego „Wersalu” będzie przed nami zamknięta, jeśli pójdziemy na III wojnę światową na ochotnika do pierwszego szeregu – co oczywiście skutkować będzie zutylizowaniem całego potencjału militarnego i finansowego, dobrze, jeśli nie biologicznego. To przecież podstawowa lekcja: Polska aspirująca do niepodległości i niepozbawiona majętności zawsze będzie wpychana w wojnę (i to tak perfidnie, by szła na nią ochoczo, na własne życzenie). Najbardziej prawdopodobne sposoby ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej przez sprokurowanie krwawej jatki na Międzymorzu to konflikt z rezunami islamskimi (braterstwo broni z armią izraelską w wojnie perskiej lub/i przeniesienie fali terroru na nasze terytorium) albo lokalna, konwencjonalna wojna z ukraińskimi. W tym kontekście jak groźne memento brzmią te trzy doniesienia z ostatnich tygodni:

• wprowadzenie ruchu bezwizowego dla obywateli Ukrainy wjeżdżających do UE (szykuje się nam nowy „Wołyń”, akcja „Wisła” czy jedno i drugie naraz?);

• skokowe zwiększenie liczby bezpośrednich połączeń lotniczych z Tel Awiwu do Polski (czyżby nowy most powietrzny do ewakuacji „uchodźców” z Bliskiego Wschodu?);

• zaprzysiężenie pierwszych ochotników do Obrony Terytorialnej. Oby tym ostatnim nie był przeznaczony los nowych orląt przemyskich w prowokacji, po której Polska zostanie spacyfikowana pod hasłem „walki z faszyzmem” i „przywracania demokracji”, czego przy aplauzie postępackich mediów dokonają międzynarodowe siły rozjemcze w niebieskich kamizelkach ONZ, pod którymi może nie od razu rozpoznamy mundury prowadzących tę „misję pokojową” wspólnie Jankesów z Moskalami.

Aby ten czarny scenariusz political fiction zechciał anulować, a wszelkie niebezpieczeństwa od państwa i narodu odwrócić – módlmy się tego lata szczerze i żarliwie do Pana Historii, Chrystusa Króla Polski – za wstawiennictwem Jego Matki, Królowej Korony Polskiej, NMP Fatimskiej, Jasnogórskiej, Gietrzwałdzkiej, Osuchowskiej etc., etc.; za wstawiennictwem wszystkich świętych z patronem Polski Andrzejem Bobolą na czele.

za https://polskaniepodlegla.pl

Komentarze